Nie pamiętam, gdzie ostatnio wpadłam na jej ślad. Powiało przy kamiennych stopniach prowadzących na szczyt góry. Zapachniało czerwonymi jagodami na środku polany. Zaszeleściło na skraju łąki, co kusi dywanem barw i zapachów, by nigdy nie wypuścić zbłąkanego ze swych powoi. Tu, gdzie miękkie grzywki wełnianki rozsiały się między turzycami – rzadkokłosą i niciborowatą – a kukułkami, kruszczykiem błotnym i kępami skrzypu. Tu grunt kończy się, wessawszy wszystko, co na nim stanie.
Vette wiedziała. Gapiła się bez zmrużenia powiek w ludzkie oczy – wytrzeszczone, przerażone, zagubione. Karmiła się obecnością bytu cielesnego, przy którym i jej, wyimaginowany, nabierał konturów i kształtów. Ludzie gadali, że huldra jedna szemrze, nuci, wdziera się do głowy przez uszy i oczy. Mąci rozum. Podobno nikt, kto się w nią zapatrzył, nie wrócił żywy. Zjawiała się znikąd. Znikała z wiatrem. Mówili, że kusi mężczyzn płową grzywą, a pod spódnicą chowa lisią kitę. Szli w las
jak na zatracenie.
– Zaśpiewać ci? – usłyszałam jej szept tuż przy płatku lewego ucha. Skinęłam.
Czerwone jagody
Spadają do wody
Powiadają ludzie
Że nie mam urody
Urodo urodo
Gdybym ja cię miała
Dostałabym chłopca
Jakiego bym chciała…
Słowa unosiły się i opadały. Czyste głoski brzęczały jak zawieszone na szyi sznury korali, przeciągane w tę i we wtę dla zabicia czasu. Czerwone, pomyślałam.
– Szukałaś mnie?
Przytaknęłam.
– Po co?
– Dawno temu… matka mi śpiewała.
– I co?
– Odeszła.
– Jak wszyscy.
– Nie ty…
Urodo, urodo
Gdybym ja cię miała
Dostałabym chłopca
Jakiego bym chciała
Choć urody nie mam
Ale czyste serce
Za pana nie pójdę
Byle kogo nie chcę…
Ostatnie słowa wybrzmiały śpiewem białym niczym krzyk wiatru.
– Nie ja… Ty też umrzesz. Nie będziesz nawet wiedziała jak. Ale ja poczuję brak. Zniknę. Do następnego razu. Do kolejnego zbłąkanego człowieka.
– Jestem jeszcze. Zaśpiewaj!
– Nie boisz się?
– Czego?
– Że nie wrócisz, jak inni.
– Nie.
Raz mi matuś rzekła
Córuś, moja droga
Przecież masz majątek
Na co ci uroda
Majątku nie mają
A mają urodę
Tam się chłopcy schodzą
Jak po żywą wodę
Poczułam, jak coś chwyta mnie za ręce. Jakby witki wierzbowe splotły się z moimi palcami, zacisnęły, pociągnęły. Krew niby płynęła ze mnie ku tym nieludzkim palcom. Straciłam grunt pod stopami, nieważka wirowałam razem z nią. Zmieszałam się z wiatrem, szumem drzew, słowami pieśni, melodią. Spadłam na gliniastą ziemię. Stłukłam kolano i lewy bok.
– Inna jesteś niż oni – szeptała.
– Ty nie jesteś tylko majakiem, jak mówią. Czym jesteś? Zbłąkaną duszą?
– Sama nie wiem. Czymś dość wyraźnym, by cierpieć. Wystarczająco kształtnym, by niejednego zgubić. Nie dość cielesnym, by przy sobie zatrzymać.
– Po co?
– By się wcielić! By czuć! Ktoś mnie sobie wymyślił i porzucił. Z możności się stałam, choć nie pełnowymiarowym istnieniem, a czymś zawieszonym na nitkach czasu i miejsca.
Potrzebuję ciała i krwi!
– Do czego?
– Głupia! Żeby kochać!
Mamusiu, tatusiu
Jam córeczka wasza
Kupcie mi korale
Do samego pasa
Do samego pasa
Do samiutkiej ziemi
Jam córeczka wasza
Tylko do jesieni
– A ty, Inna, czyja jesteś?
– Bezpańska.
– Jak ja. Będziesz moja, a ja twoja?! Chcesz?
– Tak. A zaprowadzisz mnie do niej?
– Teraz ja się lękam, że znikniesz.
Jej biały głos załkał jak wrzucony do wody kamień i zniknął, pozostawiwszy echo wspomnienia. Mogłyśmy sobie coś nawzajem dać. „Ciało i krew”, powiedziała. Medium, pomyślałam. Wiedziałam, że nie zniknę. Nie miała nade mną pełnej mocy. Mogła kusić mnie, emanować nieuchwytnym pięknem, przeobrażać się z jednej zjawy w inną. Mogła śpiewać o czerwonych koralach tak, jakby je obracała w bezcielesnych dłoniach.
Mogła wpatrywać się w moje niewidzące oczy.
Tekst pieśni ludowej pt. Czerwone jagody za: Guzowianki
Opowiadanie ukazało się w 7 numerze sierpień/ wrzesień 2022 Biuletynu literackiego Wydawnictwa ANAGRAM.
by Olga Bartnik
Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Fot. Eugene Golovesov – Unsplash
WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE