„Osiołkowi w żłoby dano
W jeden owies, w drugi siano.
Uchem strzyże, głową kręci,
I to pachnie i to nęci;
Od któregoż teraz zacznie,
Aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda:
Chwyci siano, owsa szkoda,
Chwyci owies, żal mu siana.
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,
Że Oślina pośród jadła
Z głodu padła”.
Aleksander Fredro, 1880
Jak mi ktoś powie, że jesteśmy dziś mądrzejsi, niż ci przed nami, pęknę ze śmiechu.
Osiołkowy wierszyk taki przyjazny, bo opowiadał mi go w dzieciństwie dziadek Mieczysław (jest pierwowzorem mojej postaci w „Śpiewie drozda”, tak przy okazji uchylę rąbka tajemnicy autora, szczególnie, że ludzie, którzy go znali i przeczytali książkę, bez wahania odnaleźli dziadkowy rys w bohaterze).
Dlaczego dziś o tym? Bo bardzo długo czułam się jak ten osiołek w pisaniu powieści. Szczególnie w kilku obszarach.
Z opowiadaniami jest inaczej. Nie łatwiej, po prostu inaczej. Wiesz od początku, że to tekst o danej objętości. Że nie relacjonujesz, żeby użyć sportowej metafory, całych mistrzostw świata w piłce nożnej – od wielkiego otwarcia, przez rozgrywki, do uhonorowania zwycięzców i zamknięcia imprezy. Opowiadasz o jednym meczu. To jest opowiadanie. Temat, struktura, objętość pomaga. Stoisz nad jeziorem. Widzisz drugi brzeg. Tam płyniesz.
Powieść to wypłynięcie na otwarte morze. Nie chcę nawet myśleć o tym, co oznacza pisanie sagi, istna kolumbiada! Mój mózg nie ogarnia, a ciało odmawia wiosłowania, przynajmniej na ten moment, gdy w życiu mam same triatlony.
Pisanie jest fascynujące nie tylko dlatego, że opowiadam historię, poruszam problem, usprawniam warsztat. Pisanie pozwala poznać siebie, uporządkować myślenie, podejmować decyzje, ale i zobaczyć, że mam obszary, nad którymi mogę pracować. Temat, bohater, nastrój historii z buta włazi mi w głowę. Gatunek buduje się naturalnie. Nad językiem pracuję, głównie upraszczam.
Wyzwanie stanowią dwie sprawy, w sumie podstawowe: kontekst i perspektywa.
Dziś będzie o kontekście.
Kontekst to świat przedstawiony powieści, wszystko to, w czym umieszczamy naszych bohaterów. Radzono mi, żebym pisała powieść kameralną, taki pierwszy krok w drodze powieściopisania. Ale ja jestem sobą, nie kimś innym i zaczęłam… planować… Domyślasz się, co mi wyszło, cały nowy świat, dzieło stworzenia, na które zużyłam milion razy więcej niż sześć dni!
Jak tu nie ukłonić się Panu za jego genialny umysł i realizację;)
Konsekwencja: ugrzęzłam w wieczystym planowaniu, doszłam do szkiców rozdziałów i nie udźwignęłam samego pisania. To tak, jakby antycypować powieść, mieć ją w głowie okazałą, pełną i nie mieć siły na jej faktyczne pisanie.
Tak, trzeba usiąść i obliczyć konstrukcję, materiały, wydatki przed budową, jak ten człowiek z Biblii (por. Łk 14,28). Ale niejeden zaczął budować dom, a nie zdołał wykończyć ( Łk 14, 30), bo siebie prędzej wykończył.
Dotarło do mnie, że nie jestem stuprocentowym architektem – tak nazywa George Martin tych pisarzy, o których w angielskojęzycznej literaturze mówi się „outliner” lub „plotter” (od ang. „plot” – fabuła). Oni planują, jak oni planują!
Dużo z niego mam, lubię oczyma wyobraźni widzieć zarys budowli, urok portyku wejścia, nawę główną, do której zmierza wędrowiec złakniony głębokiego doświadczenia. Przesadą okazała się próba ogarnięcia wzrokiem wszystkich elementów układanki na raz. Trzeba zarysować budowlę, wypoziomować na konkretnym gruncie i pozwolić sobie patrzeć na nią z kilku punktów widzenia. Raz z lotu ptaka, raz z różnych stron świata, innym razem – z podziemnych tuneli. Za każdy razem dostrzeżemy inny fragment całości. To odpowiada podziałowi powieści na rozdziały. Planowanie jest po to, żeby móc ugryźć pojedynczo i strawić oraz po to, by całość ostatecznie zręcznie skleić i powalić czytelnika na kolana.
Zatem mój mózg nie myśli wyłącznie planem. Przesunelam suwak trochę w drugą stronę i odetchnęłam z ulgą. Balansuję i mam w sobie zgodę na tę spontaniczną część osobowości pisarza, którą G. Martin nazywa „gardner” czyli „ogrodnik„. U innych anglojęzycznych pisarzy, jak Stephen King czy J. Jenkins, znajdziemy też określenie „pantser„. Pochodzi ono od idiomu: „by the seat of their pants” i oznacza autora, który używa tylko swojego doświadczenia i ufa tylko swojemu osądowi. Uczy się na swoich błędach.
Głupio ugrzęznąć w planowaniu, ale też niespecjalnie mądrze łazić w kółko bez mapy. Właśnie przy pisaniu powieści odkrywam, że siadanie i pisanie ma swoją mądrość. Mam zarys, ale go nie oprawię i nie postawię na półce. W pewnym momencie musisz go ziścić czyli napisać, by się stał opowieścią. Piszesz, piszesz, raz trzymasz się zarysu, piszesz dalej. Teraz coś ci nie gra, czujesz, że z tego fragmentu można wykrzesać więcej, więc piszesz głębiej w las. Raz snop światła rozjaśni mrok, a raz utknąłeś, nie możesz się ruszyć. Włączasz latarkę oto stoisz na polanie pełnej cierniokrzewu. Jaka na to rada? Weź nożyce do roślin i tnij. Utoruj sobie przejście i wróć do punktu poprzedniego. Następnym razem, gdy udasz się do krainy „niby nic”, wiesz, żeby oddychać świeżym powietrzem i wyciągnąć nożyce i mapę okolicy.
Dobry tekst jest wypadkową teorii i praktyki, myślenia i pisania, przy którym przecież dalej myślę, ale nie tylko. Najlepszy tekst jest efektem planowania i zapuszczenia się w nieznane. I zgadzam się, że trzeba się przygotować, nauczyć, szkolić warsztat i dopowiem – najlepiej w czytaniu i pisaniu.
Problemem okazuje się perfekcjonizm, piłowanie siebie cienką piłką do metalu. Innymi słowy – niezgoda na to, że powiemy tyle i kropka. Nienasyceni, chcielibyśmy zawsze mieć ostatnie słowo. Może się da w prostszych działalnościach jak pastowanie butów, ale nie w pisaniu.
Po pierwsze zawsze będzie ktoś przed, za, obok nas. Nieważne. Zawsze będą inni piszący. Nie porównujemy się do nich. To z ich tekstów się uczymy.
Po drugie zawsze będzie tak, że dziś mam tylko tyle do powiedzenia na dany temat na ile pozwala mi moja wiedza, stan mentalny i fizyczny, doświadczenie, warsztat. I zawsze istnieje ryzyko, że za ileś lat będzie to garstka słów. Myślicie, że dlaczego wielcy historycy mówią, że potrzeba co najmniej sto lat, żeby ocenić znaczenie zdarzenia jak traktat pokojowy, wojna, rewolucja francuska etc? Wiedzą, co mówią. I nie tkwią w próżni przez sto lat. Badają archiwa i robią małe kroki ku odkryciu prawdy, odczytaniu znaczenia zdarzeń.
Tak my, pisząc, robimy małe kroki w rozumieniu i szlifowaniu rzemiosła. Każdy dzisiejszy tekst pracuje na kolejne. Każdy research może być głębszy, tak jak i każdy może być… wystarczający.
Dlatego powiedziałam sobie: musisz zgodzić się na taki kształt tekstu, który uznajesz za skończony. Inaczej w kółko będziesz poprawiać te same plany i zdania, bez ruchu na przód.
Zbieram dziś to co wiem o kontekście powieści. To odpowiedź na pytanie: co widzisz – jaki świat przedstawiasz. Odpowiadam uczciwie – ten, który dziś jestem w stanie udźwignąć umysłem i warsztatem.
Osiołkowi w żłoby dano…
Tekst ukazał się tu.
Niebawem kolejny artykuł o moich pisarskich próbach i wyzwaniach.
For. Annie Sprat/ Unsplash