Widok publiczny
Nie wszystko da się wstawić na widok publiczny. Ustawić pod wirtualną latarnią poklasku i aprobaty.
Tematy leżą oczywiście na chodniku, tylko nagrywać, opisać, publikować. Pobudki przy odsłoniętych oknach przed świtaniem, czekanie aż słońce przetrze niebo jak zaśniedziałą szybę. Na śniadanie własnoręcznie wyciskane smoothie. Poranna yoga na tarasie. Bieg do auta, do pracy, wszystkie te kukuryki i szpagaty. Z pracy, autem – do domu. Zapomnieliśmy, jak chodzić. Łapanie ostatnich klatek, gdy popołudnie chyli się ku wieczorowi. Trzeba uwiecznić, słońce nigdy nie zachodzi dwa razy tak samo. Dźwięki bossa novy, bulgotanie garnka z rosołem na wołowych kościach, pęczku jarzyn, garści ziół. Na odporność. Lampka wina. Wszyscy wrzucają na luz. W głębi stopklatki cień partnera, niezbity dowód na to, że ten dom omija plaga samotności. Uśmiech podczas szczotkowania zębów, masowania twarzy, wklepywania mikrocudu z wyciągiem z istot mniejszych i substancji przetworzonych. Wrzutka z pościeli. Przy łóżku stoliczek, na stoliczku magazyn, książka, choć kilka cudzych słów. Temat na sen. Jak nam ze sobą dobrze! Jak się nas zarazy nie imają. Liczy się zdrowie i proste życie!
We śnie żyjemy tylko dla Boga. Resetujemy system. Snu nie obejdziesz, raczej on podejdzie na paluszkach i już cię ma. Snu nie zaprogramujesz, nie sprzedasz. Marzeniami się oszukasz. Sen zdradzi cię przed tobą. Zaciągnie w mchową podściółkę, roztoczy malownicze pole, zrzuci z dachu i spali żywcem. Płonąc, obudzisz się własnym krzykiem. Śnienie wessie cię w szczelinę studni bez dna, wyszepcze najgłębsze lęki, przywróci życiu zmarłych, których nie zdążyłeś spotkać. Odbierze wszelką nadzieję, byś ją odnalazł w pierwszych promieniach słońca. Sen jest życiem niewystawionym na widok publiczny. Ciemną częścią tarczy zegara, w której czas co prawda biegnie jak zwykle, ale nas nie zajmuje. Nie walczymy z wiatrakiem snu. Poddajemy się absolutnej monotonii ruchu mielącego noc. Bezwolni i wolni. Poddani procesowi powolnego przeżuwania nas w imię trwania. Dryfujemy każdy samotnie i nikt nie podnosi larum, bo nawet kłamcy i grafomani śnią własne sny. Nikt nie transmituje. Nikt nie złamał kodu, a może ocala nas wstyd przed tym, czego nie pojmujemy.
Budzimy się i znów… potęgujemy byty nieistotne w trybie przyspieszonym. Przykładamy wagę i uzasadniamy relacje wysoką użytecznością społeczną: „też tak mam”, „skorzystaj z mojego doświadczenia” albo „na pohybel rozumowi”. Puste oblicza odbijają się w dziesiątkach luster, albo chociaż jednym, dwóch… Przeżywamy cywilizacyjne załamanie i nie umiemy się podnieść. Nie dziw, że ludzie żyją zniekształceni i uzależnieni. Wszelkie -izmy i -anie dowodzą tylko jakie maski przybiera nirvana naszych czasów.
Toczy nas rak doświadczania za wszelką cenę. Doznania, słowa się mrowią. Nie idzie posmakować, przełknąć, przetrawić wszystkiego na raz. I spamiętać. Nie ma na to czasu. Impulsy elektryczne zalewają nam mózgi. Świat rzeczywisty uczy nas zatrzymywać się, obserwować, pytać o naturę rzeczy. Czarne, napuchnięte myśli są jak przekwitłe kwiaty orchidei. Sczerniałe na parapecie od północnej strony domu, trwają owinięte welonem cienia. Zielona łodyga wyszczupla się ku końcowi, rozgałęzia. Spija soki ziemi, karmi pąki. Te fikuśnymi płatkami wdzięczą się do słońca, które ledwie tu zagląda.
Rubbestadneset, 2022
Fot. Julián Gentilezza, Unsplash