Olga Bartnik: Agnieszko, witam Cię serdecznie na Głębi.
Agnieszka Czachor: Cześć, bardzo mi miło. Witam Ciebie, Olgo, i czytelników Głębi /uśmiech/.
OB: Znamy się z internetu. W 2019 roku przeczytałam Twój zbiór opowiadań Świerszcze wybielone na kość i od tego czasu z przyjemnością odwiedzam Twoje miejsca, zagłębiam się w pisarski świat oraz goszczę Cię na Głębi. Jesteś osobą, która dzieli się w przestrzeni publicznej przede wszystkim swoją pasją pisania i warsztatem pisarskim, za co ogromnie Cię szanuję.
Zechcesz przedstawić się czytelnikom Głębi?
AC: Bardzo się cieszę z Twoich odwiedzin. Twoje komentarze za każdym razem sprawiają mi ogromną przyjemność, a nieraz skłaniają do refleksji, co jest bardzo cenne podczas każdej rozmowy. Tym bardziej w sieci, kiedy nie widzimy twarzy rozmówcy. Komentarze, które dają do myślenia, komentarze wzbogacające naszą wiedzę, to one sprawiły, że lubię przebywać w Internecie.
Nazywam się Agnieszka Czachor, jestem autorką dwóch zbiorów opowiadań: Ciśnij piorunem nawet w śmierć i Świerszcze wybielone na kość. Są to teksty obyczajowe z nutą realizmu magicznego, zwłaszcza tom drugi ma tego realizmu więcej. W pierwszym jest głównie obyczaj skoncentrowany na osobach żyjących po swojemu, trochę poza społeczeństwem, bo w tym społeczeństwie nie znajdują dla siebie miejsca. Osoby nadwrażliwe, nieprzystosowane, outsiderzy. Nie rewolucjoniści, nie bohaterowie, nie skandaliści. Ludzie żyjący cichutko tak, aby nikomu nie wchodzić w drogę, ale po swojemu. Nie obwieszczający światu swojego nieprzystosowania, a próbujący zrozumieć swoją inność. Świerszcze… są już inne. Mniej skoncentrowane na jednostce, a bardziej na zdarzeniu, na sytuacji, akcji. Są tam już dłuższe zdania, bardziej mięsiste opisy. W Ciśnij… narracja jest surowa, oschła. Krótkie zdania. Jakby ktoś bohaterów podsłuchiwał i zapisywał, to co usłyszał bez komentowania tego. Prowadzę również blog www.kontrarianie.pl
OB: Wiem, jak wymagającą w sensie ciągłego szkolenia warsztatu i czasochłonną pasją jest pisanie. Niejednokrotnie mam wrażenie, że odbieram mojej rodzinie mnie samą. Jak sobie z tym radzisz? W jaki sposób łączysz życie rodzinne z pracą zawodową i pisaniem. Jak to sobie poukładałaś, by mieć czas na pisanie, prowadzenie fanpejdża na Facebooku, bloga?
AC: Pierwszy tom pisałam z niemowlakiem w chuście. Dosłownie, kiedy zasnął, albo pojedzony sobie leżał przytulony do mnie. Wtedy noc mieszała mi się z porankiem, bo mało sypiałam. Trzecia, czwarta rano włączałam komputer i pisałam. Usypiałam malucha równocześnie wymyślając kolejne sceny. Z drugim tomem zeszło mi dłużej, bo przy dwójce maluchów jest więcej pracy. Nie chciałam też tracić z nimi tych chwil, które szybko ulatują. Zabawa na podwórku, spacery, czytanie, przytulanie. Mieliśmy taką zasadę, że w samo południe każdego dnia jest czas na przytulanie. Wtedy przewracały się po mnie itp. Uczyły się słać łóżka, składać rzeczy, no całkowicie byłam dla nich, od rana do wieczora. Mieliśmy też już konie, dlatego cały dzień wypełniony był „po pachy”. Wieczorem, gdy usypiałam maluchy, zasypiałam razem z nimi. Kiedy trochę podrosły wstawałam o czwartej rano, bo do siódmej miałam chwilkę na pisanie, ale było to możliwe tylko wówczas, gdy zasnęłam wieczorem razem z dziećmi. Jeśli chciałam spędzić trochę czasu z mężem, to już tak rano wstać nie dawałam rady. Drugi tom został opublikowany w 2017 roku. Czyli prawie dziesięć lat zeszło. W tym czasie nasze maluchy przestały być maluchami, zaczęły więcej rozumieć np.: to, że mama teraz popracuje godzinę, ale nie chciały tego respektować /uśmiech/. Pracowałam wtedy tylko kilka godzin dziennie w firmie, która mnie zatrudniała. Potem pracowałam po dziesięć godzin bez wolnych sobót i pisanie znowu zeszło na dalszy plan. Od momentu pandemii nie pracuję już w firmie, bo jej działalność została zawieszona. Jestem w domu, stąd tyle pisania. Dzieci uczą się zdalnie i akurat one na ten sposób nauki nie narzekają, dlatego od ósmej rano do trzynastej, czternastej (jeśli mam gotowy obiad) piszę cały czas. Chcę ten czas wykorzystać maksymalnie, bo życie zwykle tak się układa, zmienia, że to co jest pewne dzisiaj, już jutro może być przeszłością i trzeba będzie się przystosować do nowych warunków. Po obiedzie zajmujemy się końmi, po koniach lekcjami. Wtedy jestem dla domu, dla dzieci, dla życia rzeczywistego. Gotuję, piekę, rozmawiamy, pomagamy w lekcjach, przepytujemy do sprawdzianów. Teraz mogę na to sobie pozwolić bez wyrzutów sumienia, bo dzieci są już samodzielne 14 i 12 lat. To już młodzież. Jednak musiałam się nauczyć i wypracować w sobie to, że od ósmej rano nic innego nie robię tylko piszę. Choćby dom wyglądał jak po huraganie, choćby naczynia były nieumyte, choćby w koszach były góry prania. Bo jeżeli wezmę się za te sprawy, to z pisania nici. Po prostu, najpierw z bólem serca, przestałam te obowiązki zauważać od ósmej do trzynastej. Po południu już tak, choć ostatnio to i po południu czytam. Jednak okazało się, że w tym czasie rodzina zaczęła puszczać zmywarkę, okazało się że potrafią zamieść podłogę, wyrzucić śmieci. Samo ładnie się ułożyło, jak puzzle. Chciałam jeszcze zaznaczyć, że gdyby nie rodzina, mąż, dzieci nic bym nie napisała. To oni wytworzyli we mnie pewnego rodzaju pewność (zresztą całkiem nieświadomie), że mam o czym opowiadać światu, że mogę to robić. Kiedy kobieta staje się matką coś w niej się rodzi. Powiedziałabym, że z kotki zamienia się w tygrysicę, która ponad wszystko chroni swoich i o nich walczy, ale też dzięki tej walce odnajduje w sobie potężną siłę do stawienia czoła światu.
OB: Wiele kobiet szuka współcześnie własnej przestrzeni równoległej, „swojego pokoju” parafrazując słowa Virginii Woolf. W nim odnajdują zagubioną, odłożoną w młodości na później część siebie. Dla wielu rękodzieło, nauka gry na instrumencie, malarstwo, fotografia czy pisanie właśnie spełnia rolę terapeutyczną. Co myślisz o tym trendzie?
AC: Dla wielu osób faktycznie pisanie spełnia taką rolę. Ja jednak nie należę do tych osób. Na spotkaniach autorskich pytano mnie o to wielokrotnie. Zaprzeczam. Prawie nie piszę o sobie, może o niektórych emocjach. Nie piszę o żywych ludziach, nie piszę o swoich bliskich ani znajomych. Dwa razy napisałam tekst oparty na rzeczywistości, ale w pewnym sensie wyprzedzający prawdziwe zdarzenia i się przeraziłam. Miałam wrażenie, że do tych zdarzeń doprowadziłam, że je wymyśliłam, a zrobiłam to w złej godzinie i one się spełniły. Mam wrażenie, że pisarz potrafi „zakląć” cudzy los, dlatego sama nie posiłkuję się prawdziwymi zdarzeniami. W tych tomach wszystko zmyśliłam. Co prawda w pierwszym tomie można znaleźć wątki biograficzne, ale jeśli ktoś umiera to znaczy, że jego pierwowzór już dawno nie żyje. Drugi tom to sama fikcja. Pisanie nie jest dla mnie terapią, nie spełnia takiej roli. Traktuję je jako wyzwanie, jako pracę, jako zawód, jako zabawę i szukanie odpowiedzi na pytanie, co by było, gdyby… mam wiele zdarzeń ze swojego życia, o których mogłabym opowiedzieć w rozmowie, ale nigdy nie zrobię z nich tekstu. Zdarzeń traumatycznych, czyli to jest dowód podstawowy na to, że nie traktuję pisania jako terapii. Co nie znaczy, że jeśli ktoś w taki sposób je traktuje to jest źle, nie. Każdy ma swoją drogę i swój sposób na dotarcie do swojego wnętrza. Wierzę, że istnieją miliony nieopowiedzianych historii i one – niczym duchy – przelatują obok nas, czasem kogoś dotkną i wtedy ten ktoś wpada na świetny pomysł i opowieść pisze się sama.
Chcę opowiadać te nieme historie,
bo dzięki temu, można im dać życie.
Jestem zwolenniczką samej opowieści, czyli bez udziwnień, eksperymentów, zwyczajnego gawędziarskiego opowiadania. Takiego, które pamiętam z dzieciństwa, gdy grzejąc plecy przy kaflowym piecu. Nim babcia zaświeciła światło siedziałyśmy w kuchni pogrążającej się w mroku. Ogień spod blachy rzucał czerwone cienie na podłogę, za oknem huczał wiatr, kot mruczał obok mnie, a babcia opowiadała o dawnym życiu, o różnych zdarzeniach i o sile ludzkiej. O tej sile, która rodzi się w trudnych sytuacjach, kiedy trzeba zachować się jak należy. Tym dla mnie jest pisanie. Jest opowieścią, tylko opowieścią bez żadnych dodatków politycznych.
OB: Czysta opowieść, pięknie. Warto to podkreślić, by czytelnicy wiedzieli, co spotkają w Twoim pisaniu.
Pamiętam, jak napisałaś o jednym ze swoich tekstów pt. Księżniczka, że na jego publikacji zarobiłaś pierwsze pieniądze na pisaniu. Zabrzmiało to pewnie i tak pozytywnie. Dało mi wiele nadziei, że takie kroki do celu są możliwe. I w tym kontekście mam ochotę zapytać, gdzie widzisz siebie? Czy pisanie znajduje się w Twoim świecie w obszarze „pasja”, czy już może przenika coraz więcej w przestrzeń zawodową?
AC: Kiedy dostałam pieniądze za Księżniczkę wtedy poczułam, że dostałam zielone światło, że droga przede mną jest moja, wystarczy nacisnąć gaz. Widzę siebie jako pisarkę. Chcę pisać zawodowo i robię wszystko, żeby się tak stało. Czy się uda? Zobaczymy. Jak to mówią, kto nie ryzykuje ten zysku nie ogląda, albo inaczej: jeśli nie spróbujesz nie dowiesz się, na ile cię stać.
OB: Debiutowałaś w 2009 r. zbiorem opowiadań zatytułowanym Ciśnij piorunem nawet w śmierć. Czuć u Ciebie, że dobrze czujesz się w gatunku, jakim jest opowiadanie. Potwierdziłaś to drugim zbiorem pt. Świerszcze wybielone na kość z 2017 r.
Co Cię porwało w krótkiej formie? Czy opowiadanie jako gatunek był naturalnym wyborem? Dlaczego zdecydowałaś się debiutować właśnie zbiorem opowiadań? Czy to był świadomy wybór?
AC: Opowiadania piszą mi się same. Od dziecka miałam łatwość opowiadania. Mogłam mieć pięć lat, kiedy kredką na kartce napisałam pierwszy tekst o misiu, pluszaku, któremu odpadło ucho i jak on się z tym czuł. Mama była przerażona. „Co ty zrobisz z tą wrażliwością” zapytała, a potem błyskawicznie przyszyła miśkowi to nieszczęsne ucho /uśmiech/. Piszę powieść, bo to powieść u nas decyduje o tym, czy ktoś faktycznie jest pisarzem. Jednak mam już dziesięć opowiadań, które mogłyby wyjść nawet w tym roku. Jestem zbyt skrótowa, zbyt małomówna, dlatego przy powieści tyle mi schodzi. Bo trzeba się bardziej rozpisać, więcej, mniej konkretnie, choć i tak prawdopodobnie moja będzie zbyt skondensowana. Lubię coraz to nowych bohaterów i co chwilę nowe zdarzenia, dlatego lubię pisać opowiadania. W powieści jesteś ciągle, przez dłuższy czas, z tymi samymi postaciami. Dlatego też pewnie mam wadę, która objawia się tym, że co chwilę wprowadzam nowego bohatera. Teraz już się poprawiłam, ale muszę się pilnować.
OB: Świat prozy światowej i polskiej ma znakomitych pisarzy uprawiających właśnie ten gatunek, jak Anton Czechow, Alice Munro, Flannery O’Connor, Marek Bieńczyk. Mało tego, wielu z wielkich powieściopisarzy pisze opowiadania między kolejnymi książkami. Tak robili Ernest Hemingway, Francis S. Fitzgerald, Jorge Luis Borges, Gabriel Garcia Márquez, Kazuo Ishiguro i inni. Jednak pokutuje – szczególne w Polsce – niepisana opinia o niższości opowiadania wobec powieści. Czy porównujesz te dwa gatunki? Jakie jest twoje zdanie jako autorki dwóch zbiorów opowiadań?
AC: Krótkie teksty pisarzy, których wymieniasz miały prawo bytu, bo były publikowane w czasopismach i przynosiły szybki zastrzyk gotówki autorowi. Jednak to są pisarze dawni, nie współcześni. Oni publikowali w czasach, gdy rynek zmonopolizowany był przez prasę. Teraz jest inaczej. Opowiadanie pisane między książkami to taki trochę „odpad”. Nie coś głównego. To taka „zajawka” dla czytelników, którzy czekają na to najważniejsze, na powieść. Zauważ, że teraz już nie publikuje się powieści w odcinkach, bo nie ma ich gdzie publikować i nikt się tym nie interesuje. Poprzez publikowanie takich odcinków zachęcało się czytelników do tego, aby kupili całą książkę, kiedy zostanie opublikowana. Jakie mamy teraz pisma kulturalne czy literackie? To są pisma podobne do naukowych, w których publikuje się dla siebie nawzajem, jeżeli chodzi o konkretne środowisko. Jednak to nie powoduje, że przebijesz się do szerszej publiczności, a tylko ta szersza daje prawo bytu pisarzowi. Co ci da, że ktoś na konferencji literackiej wygłosi referat na temat twojej książki? Ogromny prestiż, dumę, ale to nie przełoży się na sprzedaż twojej książki, bo nikt poza środowiskiem naukowym o tym się nie dowie, bo nikogo z poza kręgu to nie interesuje. Sama opowiadania bardzo lubię i chętnie je czytam. Chętniej niż powieści. Jednak recenzujący Świerszcze… blogerzy bardzo często swoją wypowiedź zaczynali od słów: „nie lubię opowiadań, ale…”. Powieść czytelnikowi daje wrażenie, że wydał prawie cztery dychy, ale kupił książkę na czterysta stron i będzie miał co robić przez ileś tam dni. Opowiadania budzą niepokój, nawet jeśli tom również ma te czterysta stron. Czytelnicy przywiązują się do bohaterów i chcą z nimi przebywać długo, a opowiadania przerzucają ich co chwile do innego świata. Zauważ też, że nie kręci się ostatnio seriali, w których każdy odcinek mówi o czym innym. A jeśli się kręci, to wiele mniej niż tych tasiemców, które są ciągłą tą samą opowieścią. Zapotrzebowanie widza i czytelnika zmieniło się. Zbyt dużo zmian jest w życiu, dlatego chcą stabilności, powoli rozwijającej się fabuły i tych samych bohaterów. Nie porównuję powieści z opowiadaniem.
OB: W Twojej prozie czytelnik znajdzie bogactwo historii i konwencji – realizm magiczny, nuta fantastyki, obyczaj w odcieniu historycznym, magicznym. W każdym opowiadaniu da się odnaleźć kroplę, albo jezioro niezwykłości, postaci, które myślą i czują odmiennie, żyją inaczej niż większość ludzi. Dlaczego? Czy sama tego szukasz w życiu i w literaturze?
AC: Byłam zbuntowanym dzieckiem, choć nie pyskowałam, ale nie zgadzałam się z zastanym porządkiem świata. Do szewskiej pasji doprowadzało mnie pytanie mamy: czy ktoś jeszcze tak robi? Czy ktoś jeszcze tak się ubiera? Czy ktoś jeszcze tak myśli? Nie obchodziło mnie, co robi ktoś inny. Drażniło mnie ujednolicenie. To, że każdy ma wyglądać tak samo, tak samo myśleć i tak samo mówić. Dlatego na pierwszym roku, kiedy „wydarłam” się z domu pierwsze, co zrobiłam to ścięłam włosy na jeża. Nie należałam do osób, które się drą na cały regulator, żeby oznajmić wszystkim, że to czy tamo im nie pasuje. Nie. Należałam raczej do milczków, ale miałam swoją wewnętrzną krucjatę. Swoje podejście do życia. Chciałam żyć po swojemu. Nie zamierzałam układać życia innym, tylko swoje. Dlatego do dzisiaj irytuje mnie, jeśli ktoś mi coś narzuca. Nie jestem osobą, która powtarza jak papuga. Trzymam się z dala od tłumu, bo tłum nie myśli, a słucha tylko emocji. Emocje zaś, rzadko są dobrymi doradcami. Wkurzało mnie, że na polskim w liceum nie można rozmawiać o utworach, tylko trzeba klepać bezmyślnie stworzoną przez kogoś notatkę. Nie rozumiałam, dlaczego mojej próbnej matury nauczyciel nie umiał ocenić, mimo że pisałam o swojej wówczas ukochanej lekturze Dżuma. Mama zakazała mi pisać po swojemu maturę główną. Cierpiałam katusze. Nie zdasz! – krzyczała, jeśli napiszesz, co myślisz. Dlatego z poczuciem klęski napisałam dokładnie, słowo w słowo, co należało. Od zawsze ludzie lubili ze mną rozmawiać. Ludzie obdarci, na których każdy patrzył niechętnie. Ci ludzie mówili ciekawe rzeczy, bywali inteligentni, niejednokrotnie mieli lepszy stosunek do życia niż ci w garniturach, ale coś w ich psychikach się rozpadło. Nie dali rady walczyć, poddali się. Stąd tacy moi bohaterzy.
Wzrusza mnie cichość życia ludzi,
którzy swoją mądrością mogliby
obdarować pół świata i jeszcze by im sporo zostało.
Cenię indywidualistów, ale nie znoszę wichrzycieli. Nie znoszę rewolucjonistów. Boję się krzyku, wyzwisk, ogólnie chaosu i wrzasku. Ale podobno tak miałam od niemowlaka, bo mam ponadprzeciętny słuch. Tak. Bliżej mi do banitów, do osób odrzuconych. Może dlatego, że od najmłodszych lat cierpiałam na astmę i stawałam na palcach, aby dotrzymać rówieśnikom kroku podczas biegania, a i tak dostawałam duszności. Wtedy czułam się mała, malutka i strasznie słaba. Mimo, że nigdy koledzy ze mnie nie szydzili. Jednak ta przypadłość wtrącała mnie w cień, uczyła o słabości, uświadamiała, że nigdy nie przebiegnę maratonu. A jeśli się zawezmę to z mety trafię do szpitala, a nie jak inni pójdę świętować.
OB: Pierwsze moje spotkanie z Twoją prozą to był zbiór Świerszcze wybielone na kość. To dziewięć poruszających wielowymiarowych historii. Tematyka historyczna, społeczna, sięgająca ludzkiej natury i kwestii fundamentalnych. Nawet czytelnik, który nie rozbiera tych tekstów na czynniki pierwsze, zauważy ich cechy wspólne – wymiar tajemnicy, niewyjaśnionego z jednej strony i konkret – konie, a za nimi stojące relacje człowieka ze zwierzętami czy szerzej – z naturą, z drugiej. Skąd czerpałaś inspiracje do swoich opowiadań?
AC: Myślę, że to te nieopowiedziane opowieści, o których szerzej piszę w eseju, który niebawem zostanie opublikowany, opowieści skomlące jak psy pod obcymi drzwiami. Uważam, że konkretne opowieści przychodzą do konkretnych osób. Wychowałam się na wsi. W domu pełnym zwierząt. Kilka metrów dalej mieszkali dziadkowie, którzy mieli krowy, konie, kury, kaczki, cały zwierzyniec. U nas w domu zwykle było po trzy, cztery psy i kilka kotów. Wszystkie się przybłąkały. Ciekawe, że nie mieliśmy ogrodzenia, a one nie uciekały. Nie były też na łańcuchach. Chodziły za nami, dzieciakami, jak cienie. Kiedy któreś zachorowało, my dzieci w płacz, wtedy wkraczała mama z rosołem. Nie wiem, co to za tajemniczy był rosół, ale zawsze zwierzaka nim uzdrowiła. Sama zwierząt nie lubiła. Uważała, że mają słuchać i nie wchodzić jej w drogę, i słuchały. Nieszkolone, a słuchały, jak karni żołnierze. Nie rozpieszczała ich, ale nigdy nie zostawiła bez pomocy, a one kochały ją, jakby była aniołem. Mój tato zna dobrze historię. Historia w domu była ciągle obecna. Babcia opowiadała różne zdarzenia ze swojego życia, ale i różne fantastyczne historyjki. Schodzili się do niej sąsiedzi i opowiadali swoje. Wieś aż była gęsta od zjaw, albo wiary w nie. Sporo było tego niewyjaśnionego, z którym większość ludzi się spotyka. A to ktoś uratował kogoś przed samochodem i znikł, a to pies wytrącił miskę z zupą z ręki gospodarza, a zupa była zatruta, a to w śnie przyszedł zmarły i ostrzegł przed wojskiem, albo usiadł przy stole i poprosił o herbatę. Potem gospodarz, gdy się obudził myślał, że zmarły się mu przyśnił, a okazało się, że woda na blasze w czajniku była ciepła. Mówiono mi, że mam „rękę do zwierząt”. I chyba tak jest, dobrze się z nimi czuję. Ogólnie zawsze odpoczywałam w lesie. Brałam psy, nawet jak byłam już nastolatką, i szłam na spacer. Niedaleko nas był las i pola. Tam odpoczywałam. Myślę, że wyrosłam pośród tych opowieści i potem po prostu je spisałam /uśmiech/.
OB: Rozumiem już skąd się wzięły konie w opowieściach. Czuć w Twoich tekstach głęboką więź z tymi zwierzętami, przywiązanie do ich natury. Jak zaczęła się Twoja przygoda z końmi?
AC: Konie w moim sercu przyszły na świat wraz z ze mną. Od zawsze je kochałam. Mój dziadek, ojciec mamy pierwszy wsadził mnie na konia. Miałam z pięć, sześć lat. Kiedy byłam mała i miałam duszności, nim lek zaczął działać, mama opowiadała mi, jak to będzie, kiedy przyjdzie wiosna i kupimy źrebaka. I ten źrebak będzie nasz, będziemy go pielęgnować, a potem kupimy siodło, kiedy już dorośnie. Wiedziałam, że nas nie stać na takiego konia ani na siodło, ale opowiadanie mamy mnie uspokajało i zasypiałam. Każdy w rodzinie wiedział, że konie są moimi ulubionymi zwierzętami. Moje marzenie, aby jeździć spełniło się, kiedy miałam szesnaście lat. Rodzice zapisali mnie do klubu jeździeckiego. Tato dwa razy w tygodniu mnie tam woził, czekał na mnie i nigdy go to nie denerwowało. Potem, po kursie robiłam kolejny i kolejny. Potem przerzucili mnie na tzw. wachty sobota-niedziela i nie musiałam już płacić za jazdy, tylko za pracę mogłam jeździć i wtedy już dojeżdżałam samodzielnie. Pierwszego konia kupiłam mając trzydzieści lat. Była śnieżyca, a człowiek zadzwonił do mnie nagle i powiedział, że albo dzisiaj go kupię, albo nigdy. Pamiętam, że wyzbierałam wszystkie pieniądze, rodzice dorzucili od siebie i ruszyłam. Śnieżyca, minus dwadzieścia, szklanka, a ja jechałam pod górę starym Fordem Sierrą. Jeszcze wycieraczka mi się zepsuła. Ale udało się /uśmiech/.
OB: Determinacja… Wracamy do literatury, dostrzegam w Twoim pisaniu z jednej strony wpływ klasyków, których wiem, że czytasz pasjami. Z drugiej, czuję lotność myśli, która nie chce się zatrzymać na tym, co zastane, odkryte u kogoś innego, a dąży do tego, by wyrazić się w jak najpełniejszy i możliwie oryginalny sposób. W jaki sposób pracujesz nad swoim warsztatem?
AC: Tak. Czytam klasyków, ale nie przyjmuję od nich wszystkiego bezkrytycznie. Jednak są dla mnie pewnego rodzaju busolą. Rozumiem ich bardziej niż niejednego współczesnego pisarza. Mówiono mi, aby nazywać po swojemu to, co już nazwane. Dlatego wiele rzeczy opisuję po swojemu. Tak jak je czuję, to jest kopanie wewnątrz siebie. Nie robię tego na siłę, nie robię tak, bo muszę za wszelką cenę opowiedzieć o czymś inaczej niż ktoś przede mną to zrobił. Nie. Staram się to robić naturalnie. Pan Bieńczyk powiedział mi na ostatnich zajęciach, że nie udaję. Nie udaję też literatury, tak to ujął.
Jestem szczera, usłyszałam.
A szczerość podobno to bardzo ważna cecha przy pisaniu.
Tak. Jestem szczera. Nie koncentruję się na tym, aby być oryginalna. Czasem uda się po prostu coś ciekawie opisać, co nie oznacza, że wiecznie tak będzie. Niektórzy mi zarzucają, że w książkach piszę inaczej niż na fb. To od razu wytłumaczę, że na fb piszę trochę niedbale. Ma to przypominać rozmowę przy kawie. Jest trochę chaotycznie, trochę żartobliwie, trochę „od czapki”. W książkach nad językiem bardziej pracuję. Wiesz, Olgo, mam coś w głowie, może muzycy mają coś podobnego, czuję rytm. To rytm słów wyznacza rozwój zdań. Jeśli zostaje zaburzony, potrafię przesiedzieć przed białym ekranem cały czas, który mam na pisanie, aż nie znajdę odpowiedniego słowa. Mój warsztat poprawił się i to bardzo, tak mi powiedziała Kinga Rak, a ona wie, co mówi. Od kiedy zaczęłam regularnie pisać na fb. Pisać długie wpisy na różne tematy. Nabrałam łatwości wyrażania swoich myśli. Pozbyłam się wielu blokad. Przestałam się bać, jak tekst zostanie odebrany. Nauczyłam się wchodzić w relacje międzyludzkie i przestałam się bać pomyłki i niewiedzy. Traktuję to moje fb jako miejsce do rozmowy, do wyrażania własnego zdania, również do wytłumaczenia się, jeśli ktoś coś źle zrozumiał. Tak jak w życiu. I tutaj, i tam są ludzie. Dzięki fb widzę swoich czytelników, to nie jest niezidentyfikowana grupa, a ludzie z krwi i kości, z którymi rozmawiam. Oczywiście nie każdy z nich kupi moją książkę, ale łatwiej mi pisać, kiedy wiem, co ludzie myślą na konkretne tematy. Nie mam konkretnego grona czytelników. Jako autorka nieznana, nie mam jeszcze tego przywileju, ale wierzę, że kiedyś może to się zmieni.
OB: Jak to się stało, że zostałaś pisarzem?
AC: Żeby być pisarzem trzeba pisać i publikować. Kiedy byłam młodsza uważałam, że należy jeszcze mieć kontrakt z wydawnictwem. Nadal tak uważam, jednak czasy się trochę zmieniły i sposób prezentowania siebie publiczności również się zmienił. Jeżeli pisarzem jest ten, kto pisze, musiałabym powiedzieć, że byłam nim zawsze. Pisywałam do radia, dostawałam wyróżnienia. Dzięki innemu konkursowi dostałam sto złotych. Było to w klasie maturalnej i dzięki temu poszłam na bal maturalny, bo stać nas było na sukienkę, a resztę rodzice dołożyli. Tym bardziej poczuli się zobligowani skoro los dopomógł, że sukienkę, jak chrzestna z Kopciuszka, prawie wyczarował /uśmiech/.
OB: Twoja literatura jest gęsta w sensie fabularnym, pełna znaczeń. Wyciągasz dawno zapomniane motywy i tematy. Piszesz bogatym językiem, nie obawiasz się używać regionalizmów, dialektów. Mowa Twoich bohaterów kipi życiem. Czytając Ciebie nie ma się wątpliwości, że człowiek styka się z literaturą piękną, to znaczy taką, w której język jest podstawowym narzędziem komunikującym treść, oraz że masz coś istotnego do powiedzenia światu poprzez swoje historie. Jesteś zatem pisarzem języka czy opowieści?
AC: Co do języka to on sam się utworzył i dopiero teraz dostaję informację od wielu osób, że jest doceniany, że w pozytywny sposób zwraca na siebie uwagę. To, że zaczęto moje teksty zaliczać do literatury pięknej jest dla mnie prawdziwą nobilitacją i bardzo mnie to cieszy. Jednak pisząc chcę opowiedzieć historię. To w jaki sposób to się dzieje, w jaki sposób ułożą się słowa, jest jakby poza mną. Ważne, żebym tylko nadążyła je zapisać. Głównie koncentruję się na opowieści. Dlatego sama siebie uznałabym za pisarkę opowieści. Pamiętam, że w momencie, kiedy powieść manipulowała, kłamała, chciała za wszelką cenę wpływać na społeczeństwo, czułam ogromny niesmak. Wtedy zaczęłam szukać dla siebie miejsca. Dlatego zainteresowałam się fantasy, fantastyką, bo fantastyka była dawno, dawno temu poza cenzurą.
Tam można było się przytulić do prawdy.
To była taka nisza, w której można było być sobą.
Jednak w momencie, gdy sama opowieść zaczęła kuleć, o czym mówił kiedyś Pilch, pomyślałam, że zrobię wszystko, aby tę opowieść ocalić. Opowieść o ludziach i dla ludzi. Opowieść, która ma przestraszyć, skłonić do refleksji albo dodać siły. To był i jest mój priorytet. Radio Rzeszów napisało, że kultywuję starodawny sposób opowiadania. Opowiadania historii, bo nic nie jest ważniejsze niż historia ludzi.
OB: Agnieszko, wiem, że pracujesz teraz nad powieścią pt. Surowy korzeń. Przyznam, że czekam na nią z drżeniem serca. Jakie niespodzianki zastawił na Ciebie ten gatunek prozatorski? Zdradzisz nam coś więcej na temat książki, planów?
AC: Nie mogę skracać, a gdzie skracam (taka wada), to zaraz każą mi ci, co czytają fragmenty, rozwijać opisy. Nigdy mi nikt jeszcze nie kazał wycinać, wiecznie tylko mam dopisywać. To jest dla mnie najtrudniejsze. Jest to powieść szkatułkowa, czyli znowu w pewnym sensie złożona z opowieści. Poprzez opowieści bohaterów, czytelnik poznaje innych bohaterów. Ich opinie na ich temat, które bywają różne i nie zawsze trafne. Tak jak w życiu, w którym jesteśmy różnie postrzegani przez inne osoby. Akcja dzieje się w 1918 roku w Galicji, we wsi położonej w puszczy. Jest to wieś „zbójecka”. Z racji swojego umiejscowienia żyją tam nie tylko rodowici wieśniacy, ale i wszyscy, którzy są na bakier z prawem. Lubię te wsie galicyjskie, o których czytam. Albo wsie bieszczadzkie również galicyjskie, w których żyli ludzie przeróżnych narodowości i wszelakiej profesji. I nikt nikomu chałupy nie podpalał. Co prawda zdarzali się ludzie źli, ale nie byli źli dlatego, że mieli taką czy taką narodowość, a źli, bo byli dosłownie złymi ludźmi. Rzecz dzieje się w ciągu jednej doby, podczas grypy hiszpanki. Bohaterzy mają dobę na dokonanie czegoś, co według jednego z nich ma ocalić wieś przed śmiercią. Tylko czy jego sen jest zesłany przez Boga, czy przez sprytnego, ziemskiego manipulatora? Tego dowiemy się, kiedy uda mi się ją napisać /uśmiech/.
OB: Brzmi wyśmienicie. Kibicuję Ci z całych sił.
Mam w zwyczaju zadawać zaproszonym do Głębi gościom jedno pytanie: jak wygląda Twoja twórcza przestrzeń, gabinet, pokój, albo biurko pisarza? Czytelnicy wywiadów pytali mnie już dlaczego to pytanie powtarza się wywiadach z moimi gośćmi. Przy okazji naszej rozmowy powiem, że mam wobec tego zagadnienia pewien plan. Marzy mi się napisać monografię, taką z przymrużeniem oka – powiedzmy opowieści od kuchni – o przestrzeni twórców, których poznałam. To oczywiście kwestia przyszłości, a dziś już pytam Ciebie, Agnieszko: w jakiej przestrzeni pracujesz, piszesz i tworzysz?
AC: To się zmieniało z czasem. Kiedyś miałam pół stołu, który musiałam ciągle sprzątać, bo przy nim jedliśmy. Pisywałam w kuchni podczas gotowania obiadu, na stojąco. W tej kuchni też przez długi czas miałam swój kącik. Teraz mam biurko i pokój, na którym i w którym jest wiecznie bałagan. Ważne jest dla mnie, abym nie musiała wstając od biurka za każdym razem składać swoich notatek czy książek. Abym mogła od niego wstać, a kiedy wrócę zacząć pisanie w przerwanym miejscu. Jednak, mimo że takie oddzielne miejsce jest bardzo pomocne, nie uważam, żeby było konieczne. Ono pomaga, jednak, jeśli go nie mamy, nie oznacza to, że niczego nie napiszemy. Bywało, że pisałam w pociągu na kolanach, w kawiarni, w tramwaju. Jeżeli tylko chcemy, możemy pisać wszędzie. Potem, z biegiem czasu mamy szansę stworzyć sobie lepszą, bardziej osobistą przestrzeń do pisania, ale nie powinniśmy od niej uzależniać naszej twórczości. Pisywałam na drewnianej skrzynce pod brzozą, podczas, gdy mój syn zwiedzał na czworakach świat. Miałam wtedy taki malutki laptop, który mieścił mi się do torebki i wszędzie go nosiłam. Teraz mam pokój maleńki, w którym mogę do woli porozkładać książki, tablice z karteczkami i żaden gość się nimi nie interesuje, co dobrze wpływa na psychikę /uśmiech/.
OB: Ja bym się na pewno zainteresowała /śmiech/. Co Ciebie, jako czytelnika, porywa w literaturze? Co sprawia, że książka zapada w Twoją świadomość? Zdradzisz nam swoich ulubionych pisarzy?
AC: Ulubieni w większości to ci, których już wymieniłaś. Porywa mnie i język, i opowieść. Czasem pisarz potrafi tak niesamowicie opowiedzieć o zwykłych czynnościach, że aż dech zapiera. Woolf tak potrafiła o chorowaniu. Mówiła wówczas o tak wspaniałych skojarzeniach, przemyśleniach, których nie zrozumie osoba zdrowa. Osoba nie chorująca przewlekle. O tym, że podczas choroby ziemia luzuje się przy korzeniach i tego typu. Nie mam pisarzy, których traktuję jako guru. Czytam różne książki i wielu cenię. Do nikogo nie zwróciłabym się „mistrzu”. Nie bywam egzaltowana, nie dostaję „małpiego mózgu”, bo powiedzmy Sienkiewicz „przyjechał” do pobliskiej biblioteki. Być może wiele osób źle to odbierze, ale traktuję ich jak kolegów. Wielu, bo byłam tego świadkiem, bywa zarozumiałych i ludzi traktuje lekceważąco. Być może obserwacja takiej sytuacji stworzyła we mnie taki rodzaj lodu. Lubię konkret i konkretnych ludzi. Pisarz po prostu pisze, albo zmyśla, jak niektórzy twierdzą. Może się zdarzyć, że robi to wyjątkowo sprawnie i pięknie, ale to nie oznacza, że mamy na jego widok dostawać palpitacji serca i bić czołem o posadzkę /uśmiech/. Lubię Kazuo Ishiguro, czeka na mnie jego dwie książki. Lubię Harukiego Murakamiego, Stephena Kinga (wiem, wiem niektórzy powiedzą, co za zestawienie, ale lubię go za jego warsztat i swobodę w pisaniu). Lubię autorów piszących o małych ojczyznach: Zygmunta Haupta, Stanisława Vincenza. Lubię pisarzy z epoki romantyzmu i międzywojnia. Lubię Henryka Sienkiewicza, nie lubię Bolesława Prusa. Lubię Junoszę /Klemens Junosza Szaniawski – przyp. OB/, choć naiwny, ale dający jakąś informację o dawnych czasach. Bardzo lubię Williama Makepeacea Thackeraya. Z polskich pisarzy obiecujący się wydaje Jakub Małecki. Operuje świetnym językiem, ale nie skończyłam jego Rdzy i nie wiem jakie tematy porusza w swoich kolejnych powieściach. Jednak jeżeli chodzi o język i sposób snucia opowieści to jest dla mnie numer jeden. Ma tę swobodę i łatwość opowiadania, która czytelnikowi sprawia przyjemność. Problem ze stwierdzeniem ulubiony pisarz polega na tym, że mówiąc, że jest ulubiony w pewien, mentalny sposób wiążemy się z nim. Tymczasem ulubieni pisarze się zmieniają. A słowo „ulubieni” sprawia wrażenie, że to są ci na wieki ulubieni. Jednak z wielu się „wyrasta”. Co nie oznacza, że nie pozostają ważni. Dla mnie ważnym pisarzem jest każdy, który dobrze pisze. Zawsze zwracam uwagę na język. To jak buduje zdania. Sama fabuła jest dla mnie nieistotna, jeśli język szwankuje, rzucam książką. Jako czytelnik zwracam uwagę na język, głównie na język.
OB: Czy jest jakaś równoległa pisaniu dziedzina sztuki lub sportu, którą być może uprawiasz, albo jest Twoim hobby, a którą wykorzystujesz w literaturze?
AC: Jazda konna jest moją pasją. Lubię wieś i uprawianie ogródka. I teraz, po tych słowach okazało się, że jestem nieciekawą, nudną emerytką ciupiącą w glebie. Ale, ale takie emerytki to najciekawsi bohaterzy /śmiech/…
OB: … o wnętrzu kryjącym niejedną tajemnicę. Tego jestem pewna. Agnieszko, dziękuję Ci pięknie za tę rozmowę.
Czytelników Głębi zapraszamy wspólnie do Twoich miejsc w sieci.
AC: Dziękuję za zaproszenie i rozmowę.
Rubbestadneset – Kolbuszowa, 20-21 marca 2021
*
Tu znajdziesz profil pisarski Agnieszki Czachor na Facebooku, a tu blog: Kontrarianie.
Moja opinia z 2019 r. tuż po przeczytaniu zbioru opowiadań Świerszcze wybielone na kość.
Wszystkie prawa zastrzeżone
1 Odpowiedź
Justynakarolak
22 marca, 2021Obszerna, ciekawa, nietracąca uwagi czytelnika rozmowa – dziękuję za nią obu wspaniałym Paniom, Agnieszce i Oldze :). Pozdrawiam serdecznie :).
Agnieszka
25 marca, 2021Wspaniale, że Ci się podobało Justyno 🙂 Uściski 🙂
Olga Bartnik
22 marca, 2021Dziękuję, Justyno. Jedna z magicznych sztuk internetu, która rzeczywiście zbliża ludzi, gdy rzeczywistość na to tymczasowo nie pozwala 🙂 Serdecznie, Olga
Bogumila
22 marca, 2021Bardzo wciągający wywiad-rozmowa o pisaniu, o życiu, o pisarce, jej dzieciństwie, młodości tym co ja inspiruje.
Dziękuję Olga 🙂
Olga Bartnik
25 marca, 2021Dziękujemy, Bogusiu. Cieszę się, że przeczytałaś i Ci się spodobała nasza rozmowa. 🙂
uściski, Olga
J.Gibons
23 marca, 2021Krążyłam do tej pory wokół Agnieszki, a dziś jest ten moment, kiedy oficjalnie zdejmuję jej tytuły z listy „do kupienia”. Zajmowały miejsce gdzieś między dwudziestym, a trzydziestym numerem i to jest niewłaściwe. Napisałam do siostry „szukaj, jak znajdziesz, to zamawiaj, ino chyżo”. Jak wrócę do Polski będa na mnie czekały. Gdybym mogła, to bym więcej czytała o pisaniu z dziećmi obok, na piersi, na plecach, na głowie. I robiłabym notatki! Podziwiam, że z dwójką maluchów Agnieszce udało się osiągnąć sukces. A poza tym, cieszę się, że ją lepiej poznałam. Agnieszka, jesteś wspaniała! Olgo, jestem ci ogromnie wdzięczna za tę możliwość.
Olga Bartnik
23 marca, 2021Jadzia, bardzo się cieszę. Warto czytać prozę Agnieszki. Najlepiej skontaktuj się z nią bezpośrednio, by kupić zbiory opowiadań. Ciepło i wietrznie Cię pozdrawiam. Olga
Agnieszka Czachor
23 marca, 2021Dziękuję serdecznie raz jeszcze Olgo droga za zaproszenie do świetnie przeprowadzonej rozmowy 🙂 Jadziu dziękuję Ci za dobre słowa. Moje książki są do dostania tylko u mnie, bo wydawca wycofał niesprzedane egzemplarze z rynku. Mam ich jeszcze kilka, dlatego chętnie je prześlę. Zapraszam Cię do mnie na messengera, Ciebie czy Twoją siostrę 🙂 Pozdrawiam Was bardzo serdecznie 🙂
Anna Stranc
1 kwietnia, 2021Rozmowa potwierdza moje zdanie o Agnieszce jako zdolnej pisarce.
Czytałam „Ciśnij piorunem nawet w śmierć”. Nawet o tym pisałam na Fb.
W każdym razie podobało mi się. Agnieszka mówi o rytmie i potrafi ten rytm uchwycić.
Teraz czekam na Surowy korzeń.
Olga Bartnik
7 kwietnia, 2021tak, ja też czekan na tę powieść Agnieszki. Uściski, Aniu