Pacynkowy raj | Opowiadanie

Niby nic, a jednak – życie. Wiosna wybucha pąkami, koszyczkami, zawiązkami liści. Aż chce się wyjść i patrzeć w słońce, albo chociaż otworzyć okno, położyć ręce na ogrzanym parapecie, poczuć promienie i ciepło wchłonięte przez osiemnastowieczne cegły. Parapety aż się proszą o wystawione na słońce dłonie albo obsadzone prymulkami donice. Kraty nie pozwalają otworzyć okien. Przepisy zagospodarowania budynku wyraźnie zakazują hodowania roślin na parapetach rezydencji.

Z ziemi każde z trzydziestu czterech okien wygląda tak samo – wysokie, głęboko osadzone w ceglanej konstrukcji, zdobne sutymi zasłonami prześwitującymi przez szyby i okratowanie. Z każdego okna widać ziemię jak na dłoni. I niebo widać, chmury, korony drzew, ptasie gniazda, ogrodzenie, a za nim park, ulicę, frontony kamienic. Pojedyncze figurki ludzi przechodzą chodnikiem, przystają, chwytają prętów ogrodzenia, wypatrują oznak życia w oknach budynku. Figurynka w czerwonej kiecce obraca się na pięcie. Pajacyk w czarnej ramonesce zwalnia podpórkę motoru i odpala silnik, aż kłęby dymu strzelają w powietrze. Mamusia z tatusiem idą pod rękę, nóżka zwisa z wózeczka nakrytego makatką, pacynkowy raj. Ryży pies biegnie wolno, zostawia w tyle pana, który leniwie przechadza się, raz po raz zaciąga się papierosem i zanosi kaszlem w oparach dymu. Tłusty kot usadowił się na kolumnie przy bramie i liże łapy. Pies go dostrzega, rzuca się, podskakuje, próbując go dosięgnąć. Nagle zawraca, biegnie za panem, który gwizdnął i podniósł patyk. Pies zawsze za czymś poniesie. Kot zawsze na coś czeka.

Jak sięgnąć wzrokiem za podjazd, bramę, park i daleko ponad kalenice kamienic po drugiej stronie ulicy, kręci się jak oko bez tęczówki, zakotwiczony na południowym brzegu Tamizy, London Eye, wokół niego tętni życie dzielnicy Lambeth. Diabelska mechaniczna źrenica, owoc geniuszu architektów, mechaników, aerodynamików, elektryków, programistów wciąga, miele i wypluwa setki amatorów zabawy. Ziszcza marzenie o wiecznym beztroskim dzieciństwie, powracającym wesołym miasteczku w wersji glamour. Mrowie londyńczyków pędzi z pracy do pracy, ich nogi idą przed siebie, a oczka strzelają na prawo i lewo, w tył, w przód, łowią ruch oka. Łypie, zerka, kręci się, migocze, gra! Nic, że trzeba przeciskać się przez tłum. Symbol jednoczy wokół wspólnej idei. Jest cel, jest radocha! W końcu praca pracą, ale tu idzie odreagować doły i dołki, odbić się wzwyż od mediany – falowanie i spadanie non stop! Turyści odhaczający kolejne atrakcje, muszą zaliczyć diabelski młyn i upamiętnić tysięcznym selfie, rozświetlić profile głębokim przeżyciem, przekroczeniem granic własnej perspektywy, bezcennym doświadczeniem, które teraz dostępne jest dla każdego za garść funciaków. Rozedrgane kończyny, podwiane spódnice, wsiadamy wysiadamy w biegu. Mechanizm raz wprawiony w ruch nie zaczeka, aż będziemy gotowi, wymusza na nas działanie. Gapie są bezwolnymi głupcami, zakapturzeni przechodnie pełnią rolę tła dla tych, którzy oto stają przed demonem ruchu, rzucają mu wyzwanie i dosiadają jak dzikie zwierzę.

Nie daj Bóg, byś stanął przez olbrzymem i skamieniał, albo będąc w Londynie ominął to cudo techniki, co ideę jednokołowego roweru podniosło do entej potęgi. Znaczyłoby to, żeś nic nie pojął z praw życia, które pracą i rozrywką jest podszyte. Daj, byś zagłuszył ten rozdygotany wewnętrzny tembr, co każe ci opierać się, odwrócić plecami od cywilizacji, rewolucji, postępu i pijanej radości, która wszystko wywraca do góry nogami – dorosłych zamienia w dzieciarnię, niedojrzałych w mężów stanu, monarchię w teatr pacynek.

 

 

Koło w ruch. Z Pałacu Buckingham wyrusza procesja do Opactwa Westminsterskiego. Rzędy ołowianych żołnierzyków maszerują z karabinami, raz-dwa-trzy-cztery. Za nimi jadą konni i inkrustowana złotem karoca w dwiema postaciami, które machają do zgromadzonych przy barierkach ludzi. Zamach koła. W obliczu Boga i ludzi arcybiskup Westminster koronuje postaci na króla i królową wyspy. Królewska twarz pozbawiona jest uśmiechu. Korona ciąży na niemłodej głowie. Berło i jabłko odciskają piętno na dłoniach monarchy. Wyraźnie mu powiedziano podczas słów przysięgi, że jest suwerennym władcą, który dzierży pełnię władzy danej mu prze z Boga. Cóż robić – wątpił i czekał całe życie, aż się nie spełni, a tu Opatrzność czy kaprys losu potwierdził jego prawo sukcesji, wezwał przed oblicze najwyższego. Jeszcze nie czuje, ale spełniło się. Czterej paziowie niosą poły królewskiego gronostajowego płaszcza. Król kroczy, liczy skinienia i podrygi, kto rusza ustami podczas odśpiewywania God Save the King. Wystrzały artyleryjskie i dym w barwach monarchii brytyjskiej z myśliwców zwiastują fakt koronacji tłumowi. Obrót oka, albo dwa. Para królewska macha do poddanych z karocy triumfalnie toczącej się przy dźwiękach katedralnych dzwonów, orkiestry i oklasków. Familia ustawia się na balkonie Pałacu Buckingham, zgodnie z protokołem pozdrawia tłum: skurcze twarzy i dyndające kończyny górne jak nakręcane przez cienie służących zza kandelabrów. Mrugnięcie mechanicznej źrenicy nad nimi kończy celebrę.

Pamiętać: miednica zwarta, lekko wypchnięta do przodu, nieznacznie ugięte kolana przykryje suknia, żeby na zdjęciu wyszedł o pół głowy wyższy. Głowa przechylona na bok w pozie słuchania, ręce splecione w koszyczek na brzuchu, ogon podkulony pod siebie. Strój, makijaż – elegancja bez ekstrawagancji, z wyjątkiem klejnotów koronnych, które nawrócony lis podrzuca do mojej skarbony po nocy spędzonej w obcym kurniku. Doprawdy, która kobieta oprze się diamentom, perłom i szafirom w oprawionym w platynę? Nie ja.

– Muszę przyznać, że herbata smakuje wybornie. Czy to zasługa techniki parzenia czy królewskiej porcelany z Chin?

– Istotne, że to my ją pijemy, moja droga – odparła dama Z. siedząca na lewo, trzecia kuzynka księcia w drugiej linii do tronu, trzy dorodne córki włączone do towarzystwa.

– Smakuje jeszcze lepiej z kroplą mleka i miodu, tak jak lubiła królowa.

– Stara szkoła – westchnęła księżna E. – obawiam się, że w ulu zagnieździł się truteń uczulony na pszczoły. Histerycznie broni swojego prawa do całego plastra, nektaru i ambrozji.

– Nacieszy się i znajdą go, jak każdego trutnia, sztywnego z upojenia – skwitowała pani D., poprawiając zamaszysty kapelusz, którym wygrałaby każdy konkurs na szlachetne nakrycie głowy.

– Wracając do herbaty, w świecie yerba mate, zdaje się, wyparła indyjskie odmiany z najczęściej wybieranych gatunków.

– Ach, tak! I tu Amerykanie nas pobili, pasowawszy oba rynki po tym, jak cenna perła odpadła od korony.

– Nic nie trwa wiecznie – wycedziła dama Z. i upiła łyk naparu.

– Prostota Amerykanów polega na tym, że nie rozumiejąc tradycji…

Lustra, wystudiowane odbicia w lustrach, głowy w piętrowych, pudrowych perukach, więcej źródlanych tafli. Końcówki słów odbijają się od nich niczym echo, które wpada w martwy punkt i długo jeszcze wibruje pomiędzy mówcą, a słuchającym. Zostawia niezatarte wrażenie, że nie wszystko da się wyrazić słowami. Wieczorem każda z nas siądzie przez toaletką, zmyje z twarzy nadmiar emocji, myśli, wrażeń, co o tyle mają znaczenie, o ile w odzwierciedleniu jeszcze rozpoznamy siebie. Każda kwaśna zmarszczka, sina bruzda, zacięty tik są przyjęte, wygładzone, nawet siłą wyobraźni – wchłonięte w niewidzialny wacik poświęceń należnych i koniecznych, o ile przybliżają nas do celu.

Sądzisz, że nie wiedziałam, na co się piszę, jakiego rodzaju cyrograf sygnuję?

Stoję tu, w kącie salonu, pod obrazem Jerzego III i jestem dobrowolnym obiektem owiniętych w jedwab i otwarcie wyrażonych kalkulacji. Wymieniam pozdrowienia, skinienia, uśmiechy. W rogu po przekątnej Małgorzata wydaje się pochłonięta rozmową z hrabiną D. i jej dwiema młodziutkimi córkami, które niebawem będzie przygotowywać na letni bal debiutantek. Dziewczątka pąsowieją pod jej spojrzeniem, a ona waży w głowie możliwe mariaże. Krzyżujemy spojrzenia. Zręcznie upudrowała sine podkówki pod oczami, konsekwencje długonocnych rozmów za murami pałacu i kilku ciężkich drinków, których nazwy nie pamiętam. Unosi brodę i prostuje plecy, postoimy tu jeszcze, zanim pociągną za kolejne sznurki, kurtyna się podniesie i opadnie.

Za dębowymi drzwiami na prawo mój mąż rozmawiając z królem, swoim ojcem, zgina się w pół w postawie przypisanej poddanym. Idealnie ją zapamięta i będzie egzekwował, gdy przyjdzie czas jego kadencji. Wtedy wyegzekwuje te same poddańcze ukłony należne mu jako bożemu namiestnikowi na ziemi od swego syna i poddanych.

Na parterze, w otwartej na ogród bawialni, służba gra z dziećmi do lat trzynastu w turniej rycerski w średniowiecznym mieście lub szukanie insygniów władzy królewskiej w ogrodowym labiryncie. Charlotte zapewne wyprzedzi braci o koński łeb. Jest urodzonym zwycięzcą. Nie ma ceny, której by nie zapłaciła za triumf, jak ja. Ściągam policzki, powstrzymuję zbyt szeroki uśmiech. Nie herbatę smakuję w komnatach sąsiadujących z królewskimi. Nie staremu królowi i się kłaniam. Dziś antycypuję przyszłość i przeszłość. Każdą samotną noc w teatrze pacynek.

Tłum zgromadzony przy ogrodzeniu pałacu żyje, mieni się, wiwatuje, skanduje. Nieliczne głosy „precz z królem!” giną w radosnej fali: „Boże, zachowaj króla!”. Nic nie zagraża porządkowi publicznemu. Tłum domaga się widowiska, wyrazów wdzięczności za to, że możemy kontynuować naszą elitarną tradycję monarchii parlamentarnej. I tłum dostanie to, czego pożąda! W końcu słono płaci za przedstawienie.

– Spójrz, Alanku! Szarady w królewskich ogrodach! Wszystkie dzieci lubią się bawić. O! Księżna Katarzyna, w czwartym oknie na piętrze pałacu! Tam! Patrz, nie przesadzaj głowy przez balaski, bo tu utkniesz! Uśmiecha się, macha! Taka ludzka, pysznie wystrojona, w kolczykach naszej Diany! Królowa serc! Przysięgam, patrzyła wprost na nas i pomachała w naszym kierunku! Niech żyje król! Czekaj, czekaj! Wrzucę na łola!

Olga Bartnik

 

 

Tekst napisałam jako zadanie w trakcie czwartego modułu warsztatu opowiadań marki Warsztat Pisarza. Przewodnikiem było mi wspaniałe – wybujałe i zdyscyplinowane zarazem pióro Franza Kafki.

Parę słów na gorąco o tym tekście na moim fejsbukowym profilu.

Fotografie z serwisu Unsplash.

 

WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE!

 

Przeczytaj. Skomentuj. Zostaw swój ślad…

2 Odpowiedzi
  • Il Costruttore
    6 lipca, 2023

    Prawdziwe w punkt.

    • Olga Bartnik
      31 lipca, 2023

      Dziękuję za komentarz i towarzyszenie na twórczej ścieżce.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.