Biegnę po śniegu we mgle. Nie pamiętam zimna, tylko biel podścieloną lodem. Wokół puste osiedle, widoczek jak w zaparowanej szklanej kuli. Wytężam wzrok, żeby dojrzeć kontury świata, linię odcinającą pobladłe niebo od ziemi spowitej welonem zimy. Wszystko się zatarło. Nie czuję, gdzie kończę się, gdzie zaczynam. Tego się nie wie we śnie.
W nocy obudziły mnie odgłosy kroków na klatce i wiatr, który dął przez rozszczelnione okna. Bliźniaczy blok naprzeciw wyglądał jak olbrzymi, przekładany bitą śmietaną tort, z lampionami okien zamiast świec. Udawałam, że je zdmuchuję i gasły jedno za drugim, a za nimi ludzie, jakby i ich wielki elektryk świata odłączał. Nie posiadał kontroli absolutnej – na obrzeżach blokowisk zawsze drgały pojedyncze płomyki jasności w mroku.
– Zima jest jak sen, mamusiu – mówiłam, gdy głaskała moją skroń.
Byłam dzieckiem, myślałam i mówiłam jak dziecko. Wczesne wspomnienie – zapach matczynej piersi, na którą opadała mi głowa, gdy z całych sił walczyłam ze snem, wierząc, że istnieje tylko to, co poznaje się zmysłami i lękając się, że gdy zapadam się w siebie, znikam i ja, i świat. Kołysanki rozlegały się we mnie jaskrawymi falami w mroku, łagodziły nieuchronność nocy, zapewniały, że pod jej rąbkiem już pulsuje nowy dzień. Długo kontemplowałam profil matki, który rysował się ostrą kreską na kartce księżyca, lecz z każdym czułym dotknięciem, wibracją głosu miękł, zacierał się jak szkic węglem.
Tam, miedzy jawą a snem, zatrzymywałam się niczym na progu innego świata, na który nawet Bóg zmrużył oczy. Wszystko, co jest tu, tam ma swoje odbicie. Lubiłam moment między snem a przebudzeniem. Miejsce, w którym jeszcze marzysz, a już chwytasz realne kształty.
Wbiegłam z Ronda de Gaulle’a w Nowy Świat. Spóźniona na spotkanie ze szkolnymi przyjaciółkami w Cybermachinie, mijałam ludzi, którzy jak nakręceni, parli we wszystkich kierunkach. Frontony kamienic kusiły zdobnymi choinkami, wieńcami, łańcuchami światełek. Szadź osiadła na witrynach okiennych dodawała im staroświeckiego uroku, a dźwięk dzwonków przy drzwiach zapraszał przechodniów do środka.
Przy wejściu do Książnicy Polskiej ustawiła się klejka. Plakat na wystawie ogłaszał wieczór autorski. Twarz z fotografii w sepii wydawała się znajoma, jednak nazwisko nic mi nie mówiło. Na butelkowozielonym suknie piętrzyły się wieżyczki książek. Autorka pochylona nad stolikiem podpisywała egzemplarze powieści „Na jawie we śnie”, którą krytycy okrzyknęli literackim debiutem roku. Weszłam do księgarni, sięgnęłam po książkę.
Czy znasz to miejsce między śnieniem a jawą, miejsce, w którym wciąż
pamiętasz sen? To tam zawsze będę cię kochać. To tam będę na ciebie czekać.
― James V. Hart, Hook.
Przeczytałam nazwisko autorki na głos: Anna Graldal. Kolejka do autografów nie malała, a mnie czas gonił. Cybermachina! Pomyślałam, że zapytam dziewczyn, czy znają Annę Graldal, pisarkę.
Kupiłam książkę i wyszłam z księgarni. Wyczułam czyjś wzrok, odwróciłam się, ale nie napotkałam nic poza spojrzeniami przypadkowych ludzi.
– Anna Graldal, mówisz? – zapytała Katarzyna z uśmiechem. – Znam i ty też znasz, pewnie zapomniałaś. Chodziła z nami przez rok do szkoły.
– Ania…
„Czy to naprawdę ona?! Co się z nią działo?” Nie dochodziły do mnie najcieńsze odgłosy zewnętrznego świata. Epizod z życia jakich wiele – najmroźniejsza zima, słowa wiersza, które chwyciły za gardło, pierwszy pocałunek w kinie, jazda samochodem przed otrzymaniem prawa jazdy, Ania… A teraz chowam jej książkę w torebce.
Ania przyszła do nas w siódmej klasie. Miała jasne włosy do pasa, piegi i rumieńce. Modnie się ubierała – matka pracowała w Peweksie, a ojciec jeździł na delegacje do Niemiec. Grzeczna dziewczynka. Zmrużyłam oczy, a pod powiekami zjawiły się roje mroczków i plamek jak prześwietlone negatywy tego pierwszego dnia. Stała po środku klasy z pochyloną głową. Miała oczy, w których łzy stawały zanim był powód do płaczu. Pani ją przedstawiła i poprosiła:
– Wybierz miejsce, Aniu.
Dziewczynka spojrzała na mnie. Zsunęłam swoje rzeczy na jedną stronę ławki. Usiadła obok tego dnia i każdego następnego. Kartkówki i sprawdziany zaliczała na piątki. Wywołana do tablicy, zwykle znała właściwą odpowiedź. Nie szło jej na wuefie. Dziewczyny mówiły między sobą, że milczek z niej i dziwak.
– Trzymaj się mnie – powiedziałam.
Jako kapitan szkolnej drużyny piłki ręcznej mogłam dobierać koleżanki. Wybrałam ją. Coś mnie do niej pchało, coś kazało wziąć nową pod moje skrzydła.
– Przyjdź do mnie po lekcjach – zaprosiłam ją pewnego dnia. – Będziemy same.
Pierwszy raz malowałyśmy się ciotki paletką cieni, a gdy nasze powieki pokryte już były obłoczkami indygo i purpury, a policzki zasnute mgiełką ochry i róży, lakierowałyśmy paznokcie. Ktoś zapukał do drzwi i pobiegłam otworzyć. Wróciłam, a Ania mieni się blado-modro-pąsowo i płacze. Zlękła się, upchnęła kosmetyki pod poduchą kanapy. Czerwony lakier rozlał się na kremowym, welurowym obiciu. Ni go zakryć, ni zmyć, ni zdrapać.
– Ciotka… – wyszeptałam.
– Zbije cię?
– Nie zbije, a jeśli nawet, to co?
Ciotka przyjęła moje przyznanie się do winy, wyjęła pas i głośno odliczając, wymierzyła karę. Zaciskałam pięści, aż paznokcie wyżłobiły mi sine ślady na skórze dłoni. Ciotka podejrzewała jednak, że nie byłam sama, bo nałożyła na mnie tygodniowy szlaban, chyba, że mnie oświeci i wyśpiewam całą prawdę, jak na świętej spowiedzi. Milczałam. Ciotka nie przepadała za Anią.
– Jedynaczka… – sarkała
Co było między mną a Anią? Tego nie można wiedzieć, będąc dzieckiem. Czuje się, że nikomu nie wolno pisnąć ni słowa. Nikt by nie zrozumiał, co się rodzi w główce dziewczynki; co dwie dziewczynki robią, gdy dorosłych nie ma w domu.
Minęła jesień. Złote, rdzawe i rubinowe liście straciły soki, poczarniały, zbijały się w kupki na zwiędłej trawie, snuły się z wiatrem. Przyszedł pierwszy mróz. Ania wróciła do szkoły po miesięcznej chorobie. Po lekcjach pognałyśmy na ślizgawki, a potem do mnie. Grudniowe słońce lśniło tego popołudnia jak lodowa kula. Za tydzień były moje trzynaste urodziny. Ania w styczniu miała skończyć czternaście lat.
– W co chcesz się bawić? – zapytałam.
– Dzieci się bawią. Wolę gry!
– Jesteśmy dziećmi.
– O której wraca twoja ciotka?
– Przed czwartą.
– A Julek na świetlicy? – zapytała o mojego przyszywanego brata, syna ciotki, która wzięła mnie do siebie po wypadku rodziców.
– Do trzeciej.
– Ma klucz?
Potwierdziłam.
Ania podeszła do drzwi wejściowych. Zamknęła zasuwę zamka. Szczęknęło.
Nikt obcy dotąd się we mnie nie wpatrywał. Ludzie patrzyli przeze mnie, jakby im było nieswojo patrzeć w oczy sieroty. Jakby w tym patrzeniu wypływało na wierzch to, czego mi braknie. Ania nie bała się patrzeć w oczy, milczeć. Czułam, że mnie oswaja spojrzeniem, jak się pieszczotami obłaskawia kociaka przyniesionego do obcego domu. Brakowało mi tego, gdy jej nie było. Jej mi brakowało.
Siedziałyśmy na parapecie blokowej kuchni i wystawiałyśmy buzie do słońca. Ani oczy iskrzyły się, policzki płonęły, piegi podeszły rumieniem. Włosy rozpuściła, luźno rozsypały się, prawie białe w słońcu. Rozejrzała się w poszukiwaniu nie wiem czego. Zobaczyła wystawione na półmisku rubinowe grejpfruty i cytryny, które ciotka kupiła gdzieś po znajomości. Zródło witaminy c w kraju pustych półek sklepowych, powtarzała nam.
Ania otworzyła szufladę, wyjęła nóż i przekroiła największy owoc. Rubinowy sok zaplamił blat, ściekł na podłogę. Pojedyncze krople skapywały z ostrza. Ania podniosła połówkę grejpfruta i wycisnęła sobie do ust. Skrzywiła się.
– Kwaśne! Gorzkie! – krzyknęła, cmoknęła. – Jak możesz to jeść?
– Słodko-gorzkie – poprawiłam – smakują lepiej, jak posypiesz cukrem i jesz łyżeczką.
Sięgnęłam do szuflady na sztućce. Ania złapała mnie za rękę. Podniosła na wpół wyciśnięty kawałek owocu nad moje usta. Szarpnęłam się. Bo i po co tak się naśmiewać. Ścisnęła mnie mocniej za nadgarstek.
– Zrób raz coś nie tak, jak ci każą.
Patrzyłam jej w oczy, które wydawały się poważne i spokojne, jak zawsze. Nie było w nich śladu niecierpliwej gorączki sprzed chwili.
Roześmiała się, a ja poczułam się, jak we śnie. Zamknęłam oczy, otworzyłam usta. „Kap, kap, kap – toczy się rubinowy smak”.
– To nie boli – zachichotała.
Nie bolało.
– Czasem dobrze odpuścić.
Kiwnęłam głową i sięgnęłam po owoc. Ścisnęłam grubą skórkę, a cierpki smak rozpłynął się na języku.
– Wiesz, że nazywają się Citrus paradisi? – spytałam.
– Ha! To ciekawe! Jabłka to takie nudne owoce, nie pasują do raju. Kocham cytrusy, najbardziej pomarańcze i mandarynki.
– A ciotka uwielbia gruszki. Mówi, że w niebie będzie siedzieć pod gruszą i zajadać soczyste klapsy.
– To będzie w innym pokoju niż ja – prychnęła Ania. – Ale gorąco! Mam pomysł! Rozbierzmy się. Potańczmy! – Podskoczyła z radości. Zdjęła sweter, spodnie i koszulkę. Rozrzucała je, gdzie popadnie. – Macie magnetofon?
– Adapter – odpowiedziałam – o, tam i kolekcję płyt.
Zerkałam na piegowatą, roześmianą twarz Ani, więdnące błonki z owocu i pestki na blacie. Ręce miałam lepkie. Kapcie przykleiły się do podłogi. Niezgrabnie odłożyłam wyjedzoną do białego łupinę.
– No dalej, zdejmuj to!
Obróciłam się plecami do Ani. Wysupłałam się ze swetra z golfem, spódnicy i rajstop. Stałam w bieliźnie. Objęłam się ramionami.
Ania rozkroiła jeszcze dwa grejpfruty, posypała cukrem. Patrzyła jak matowe kryształki podchodzą sokiem. Łyżką wykrajała pocukrzony miąższ.
– Masz rację. To pyszne, prawie pomarańcze! Włączę coś? – powiedziała i zniknęła w pokoju.
– Ania…
– Nie pozwolisz mi? Taka jesteś?
Pozwoliłam.
– O, to! – Wybrała składankę przebojów ciotki i nastawiła igłę gramofonu na Wariatka tańczy w wykonaniu Rodowicz. Zafalowała ramionami do rytmu.
– Tańcz!
– Ania, cała kuchnia się klei. Ciotka się zeźli.
– Nie pozna się, a jak pozna, to mnie przecież nie wydasz? – powiedziała i sięgnęła po rozkrojony owoc, który wycisnęła do szklanki. – Soku? – zapytała.
Pokręciłam głową, a ona zakołysała biodrami. Usta jej lśniły, policzki płonęły, piegi mieniły się rubinowo. Zakręciła się, rozchlapała sok. Usiadłam na stołku. Nie wierzyłam, że dzieje się to, co się dzieje. Mdliło mnie, w trzewiach jakby motyl tłukł się, usiłował ulotnić z klatki ciała. Zapadłam w senne omdlenie.
Lodowe słońce przeświecało przez koronkowe wzory. Patrzyłam na Anię przez firankę.
„Ona jest i swoja, i inna. Niech się znudzi, przestanie i pójdzie sobie. Zamknę drzwi, posprzątam, jakby się nic nie wydarzyło. Nikt się nie dowie”, myślałam gorączkowo.
– Nie siedź tak! No, dalej, tańcz ze mną! – wołała.
– Ania, Julek zaraz wraca i ciotka!
– Jeszcze nie, na pewno nie, jeszcze… czas. Zapomnij o nich, spróbuj, sok lepszy nawet niż miąższ! – mówiła i śmiała się jak w transie. Włosy oblepiały jej pełną buzię, próbowała odsunąć je opuszkami małych palców. Podeszła blisko, wycisnęła na mnie sok z rajskiego cytrusa. Pociekł z przegubów rąk na uda. Kap, kap, kropla za kroplą, kap, kap, kap, lepkie odurzenie.
– Ania…
– Mówiłaś, że dziś masz dla mnie czas, że czekałaś na mnie. – Wydęła usta. – I ja czekałam.
– Ania, idź się umyj, bo… obie będziemy miały kłopoty!
Ania podeszła do blatu.
– Zróbmy lemoniadę, taką prawdziwą, z cytryn, wody i cukru! Tyle nam przecież wolno – powiedziała i śmiejąc się, robiła w powietrzu sztuczki z nożem.
Nie umiałam opanować manii, która zawładnęła Anką, ani niepokoju, który się we mnie zagnieździł. Nie było w mojej mocy zatamowanie jej zachłannej potrzeby doznawania. Nie umiałam cofnąć czasu, ani danego słowa zaproszenia. Nie chciałam poddać się tej grze, ani wyrzucić dziewczyny za drzwi. Kolonizowała mój dom, a mnie sparaliżowało. „Ja jestem wodą, a ona ogniem”, pomyślałam. Zerwałam się i zamknęłam w łazience. Siadłam przy wannie, wcisnęłam głowę między kolana. Nie wiem, jak długo powtarzałam słowa niemej modlitwy. Wyszłam dopiero, gdy trzasnęły drzwi. Jak w amoku szorowałam szafki, podłogę, żeby zdążyć przed przyjściem ciotki, wywabić wszelki ślad obecności Anki. Nie pamiętam, co było potem, tylko twarz ciotki z lwią zmarszczką nade mną, mrok i światło poranka. Tego dnia nie poszłam do szkoły.
Zasychało mi w gardle na odgłos kroków na klatce. „Ona – nie ona? Zapuka? Szarpnie klamkę? Mnie nie ma. Spojrzeć przez wizjer? Czy czekać, aż ona przyłoży oko i w martwym punkcie wypatrzy nie kolor mojej źrenicy, a pochłonięte przez nią światło?”, myślałam.
W szkole unikałam Anki. Parę razy byłyśmy same w klasie, szatni. Mijałam ją. Nie zamieniłyśmy słowa o tym, co się wydarzyło. W sumie – nic. Nie pożegnałam się z nią przed wyjazdem na wakacje. Gdy wróciłam, dowiedziałam się, że jej rodzina przeprowadziła się do Warszawy, a ją posłano do szkoły prowadzonej przez zakonnice.
To tężało, to blakło we mnie wspomnienie Ani – pijanej śmiechem, roztańczonej, bezbronnej. Wybrała mnie. Coś we mnie wyzwoliło jej śmiałe odbicie. Nieoczekiwana bliskość, granice i brak granic, lęk i wstyd – to, co nie wyrażalne słowami. Zakopałam ją pod lodem, śniegiem tamtej zimy – między śnieniem, a przebudzeniem. Nie przyszło mi do głowy, by ją odszukać. Powróciła echem.
– Anka, pytałaś o nią. Coś ważnego? – pyta Kasia, gdy wychodzimy z kawiarni.
– Nie, nic, powidok taki.
Świat wydaje mi się obrazkiem przyprószonym kredą. Blady, wyrwany księżyc lśni nad Nowym Światem. W domu otulam się kocem i otwieram książkę na ostatniej stronie.
Drogi ludzi się prostują. Szaleńcy przy odrobinie szczęścia, znajdują powód, by żyć.
Pamiętam, jak patrzyłam w twarz słońcu i pamiętam, jak zaszło.
Karmię powidoki dawnych dni, aż przybierają kształt. Utknęłam między jawą, a śnieniem.
W miejscu, gdzie cię spotkałam. Tam cię wypatruję.
grudzień 2022 – marzec 2023
*
Tekst jest wyrywkiem obyczajowej zakropionej oniryzmem powieści, nad którą pracuję. Częścią większej całości. Ten fragment wysłałam go jako zadanie pisarskie w module drugim warsztatu pisania opowiadań Warsztatu Pisarza w marcu tego roku.
*
Słowo o pisaniu powieści
W pisaniu powieści doświadczam sto razy więcej zwątpienia, niż przy krótkich formach (wierszach, miniaturach, opowiadaniach). Czas, natłok myśli, pisanie urywane niekoniecznie działają na korzyść twórcy. Nie siedzę w niej naokrągło. Nie piszę chronologicznie, choć wypracowałam ramowy plan obejmujący kontekst i perspektywę, osi czasu, narrację, bohaterów i zdarzenia, koloryt, nastrój, i tempo historii.
Chwytam sznurek opowieści. To puszczam wolno – lekko tylko wyczuwając, jak szoruje wnętrze dłoni, wije się i umyka, to trzymam mocno w garści. Wróbel w garści lepszy, bo widzę krańce, panuję nad kameralnym światem przedstawionym. Gołąb na dachu za to pozwala mi rozeprzeć ściany tego świata, puścić wodze kontroli i lęków. Przypomina trochę patrzenie na latawiec pod słońce – majak na tle jasności, przed którą muszę zmrużyć oczy, kształt, który znam.
Nie wiem jeszcze, który sposób jest dla mnie lepszy. Kto powiedział, że jest tylko jeden?
Sznurek, który trzymam (a może którego się trzymam?) pasuje do dłoni. Dla wielu to kręgosłup, kościec. Sznurek, myślę w moim przypadku jest uczciwiej powiedzieć. To struktura. Od dawna myślę kształtami, płaszczyznami, fakturami materiałów, złożeniami powyższych. Przez lata zbierałam informacje i doznania, które próbuję teraz przekazać w formie opowieści.
Tekst obrasta w warstwy. Wziął się we mnie z nieuchronnego napięcia między filozoficzną postawą rozumnego poszukiwania prawdy, odsłaniania tego, co zakryte, by zrozumieć, a pozwoleniem sobie, jak pisał Mistrz Herbert, na to, by nie wyjaśniać wszystkiego w sobie do końca. By nie rozprasowywać zagnieceń, bo w nich właśnie zbiera się coś osobniczego, coś co nas wyróżnia.
Ten tekst wziął się w końcu z zaciekawienia literacką materią i ze starannego przelewania formy i treści.
Olga Bartnik
Fotografie: jr Korpa/Unsplash
WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE