
Miłość jest światłem, które oświetla tych, którzy ją dają i przyjmują. Miłość jest grawitacją, ponieważ sprawia, że ludzie czują się przyciągani do innych. Miłość jest mocą, ponieważ pomnaża to, co w nas najlepsze i nie pozwala ludzkości zginąć w jej ślepym egoizmie. Miłość rozwija i ujawnia. Dla miłości żyjemy i umieramy. Miłość jest Bogiem, a Bóg jest miłością. Ta siła wyjaśnia wszystko i nadaje życiu znaczenie…
Albert Einstein
Olga Bartnik: Witaj Januszu w przestrzeni Kobietą być. Ostatnio ukazała się w serii Recenzje Głębi refleksja o Twojej najnowszej książce Rudowłosa ze Starych Babic, a jeszcze w marcu ukaże się recenzja zbioru opowiadań Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości.
Janusz Niżyński: Dzień dobry Olgo. Bardzo miło gościć mi w Twojej blogowej oazie, z której tak wiele emanuje twórczego żaru i entuzjazmu, ale też niezwykłego ciepła od niezwyczajnej gospodyni i animatorki bloga. Twoje zaproszenie do rozmowy przyjąłem z prawdziwą przyjemnością.
OB: Jesteś pisarzem z wieloletnim doświadczeniem, piszesz już od ponad dwudziestu lat. Jednak Twój zawód to inżynier, pracowałeś i pracujesz wiele lat w sektorze energetycznym. Jak to się stało, że zacząłeś pisać?
JN: To sympatyczna historia. Zanim jednak uszczknę rąbka tajemnicy z odległej przeszłości, pozwolę sobie na chwilę refleksji. Można?
OB.: Oczywiście, bardzo proszę.
JN: Otóż, nierzadko podczas rozmów z czytelnikami, gdy zdradzałem kim jestem z zawodu, słyszałem od nich niedowierzanie z wyraźną nutką zdziwienia: inżynier, pisarzem? Na dodatek autor bajek dla dzieci? Trochę dziwne!… Wtedy z kolei dziwiłem się ja i odpowiadałem tak: a w czym i dlaczego pisaniu miałoby przeszkadzać techniczne wykształcenie? Czy Siejak, Dzieduszycki, Kapłanek, Grossman, Páral, Łysiak, czy wielu innych popularnych publicystów-inżynierów nie są najlepszym potwierdzeniem tezy, że w niczym?
I nie zawsze na tej wyliczance dyskusja się kończyła. Czasem dopiero nabierała barw. Nieprzekonanym tłumaczyłem więc dalej: Kochani! czemu was dziwi, że ktoś, kto włada na co dzień szkiełkiem i okiem, nie miałby jednocześnie po części być humanistą? Przecież jedno wcale nie wyklucza drugiego… Tak! – kontynuowałem – posiadam dyplom magistra inżyniera (wydział MEiL Politechniki Warszawskiej), a nawet dyplomy trzech innych prestiżowych uczelni niemających nic wspólnego z jakimikolwiek naukami humanistycznymi. Jednak czyż o wrażliwości serca i duszy absolwenta uczelni decyduje kolegium profesorskie? Oczywiście, że nie! Nie Alma Mater intronizuje pisarza, a nawet nie ona kształtuje go i pasuje na humanistę. A przynajmniej nie tylko ona… Historia literatury dowodzi, że na pisarski parnas wstępowały całe rzesze autorów bez oprawionych w ramki dyplomów jakiejkolwiek uczelni. Wspomnę tu chociażby mojego ukochanego bajkopisarza Andersena, czy naszych noblistów: Reymonta i Szymborską. (Twórczość tego pierwszego noblisty bardzo lubię!) Zatem ośmielę się w konsekwencji postawić tezę: uczelnia nie tylko nie pasuje seminarzystów na władców ludzkich serc i dusz, ale może nawet nieopatrznie zawężać im postrzeganie świata do obszarów, ku którym promieniuje jej misja. Ponieważ pisarzami stajemy się nie dlatego, że nauczono nas tej pasji zza katedry, a z faktu, że od urodzenia tkwi w nas pewien szlachetny, niezłomny, nietuzinkowy gen (nierzadko ukrywający się w nas przez długi lata), który umownie nazwę genem pisarza. To właśnie ten gen pewnego dnia i we mnie się uaktywnił i zachęcił mnie do intensywnego pisania. Kiedy to było? Zapewne dopiero wtedy, gdy zgodnie z porzekadłem: spłodziłem syna, wybudowałem dom, posadziłem drzewo. Miałem odtąd wreszcie czas dla samego siebie. Ziarno stymulowane ukrytym dotąd genem wypuściło swój zielony kiełek, do dzisiaj rozrastając się już w nieduże drzewko…
Po takiej chwili autorefleksji wracam już do Twojego pytania. Otóż będąc młodym chłopakiem i zdradzając już pierwsze ciągoty do pisania, pojechałem z rodzicami w odwiedziny na Białoruś. Tam wciąż mieszka spora część rodziny mojej mamy, która postanowiła „ostać na swoim” po przejęciu polskich ziem przez ZSRR. I tam właśnie otrzymałem w podarunku od pewnego Białorusina Poematy prozą Iwana Turgieniewa. I nie wiem, czy to za sprawą tego, iż ten całkiem obcy mi człowiek, jako pierwszy w nieupierzonym gołowąsie dostrzegł zalążek przyszłego pisarza, czy może chciał najpiękniej jak potrafił odwdzięczyć się, że jako obcokrajowiec przyjąłem jego zaproszenie (odwiedzając jego skromny dom w maleńkim białoruskim Bogdanowie), dość powiedzieć, że odtąd ten nieoczekiwany prezent, ta książka stała się moim talizmanem. A trzeba tu czytelnikom wyjaśnić, że w owych czasach, i pewno jest tam tak do dziś, nasi wschodni sąsiedzi potrafią przepięknie oprawić i wydać dzieła swoich największych klasyków. Wolumin miał twardą niebieską okładkę, na której majestatycznie lśniło złotem grawerowane nazwisko autora i tytuł. Od pierwszej stronicy te, zdawałoby się, niepozorne literackie drobiazgi rosyjskiego prozaika, dosłownie urzekły mnie mistrzostwem swej formy i zwięzłością treści. Odtąd miałem ambicję, aby jak Turgieniew w kilku prostych frazach zawrzeć najważniejsze dla człowieka emocje i myśli. I w konsekwencji zacząłem pisać bajki. (Nawiasem mówiąc, to właśnie publikacją moich dwujęzycznych historyjek dla dzieci – Bajki dla dzieci – Stories for kids – zadebiutowałem na tradycyjnym rynku księgarskim). Dlaczego bajki? Bo uznałem, iż najlepiej rozwijają warsztat pisarza, bo uczą zwięzłości formy, pointowania treści. Przez długie lata próbowałem pod względem prostoty wysławiania się naśladować Turgieniewa. Nawet, gdy z czasem dorobiłem się własnego stylu wypowiedzi (byli tacy, którzy tak stwierdzili), to i tak pozostawał moim niedoścignionym mistrzem, z którym ponadto od zawsze łączył mnie koloryt słowiańskiej duszy, a także wertepy i grzęzawiska naszych pogmatwanych rozdziałów narodowych historii.
OB: Waldemara Łysiaka z wymienionego przez Ciebie grona inżynierów – pisarzy szczególnie cenię, nie tylko jako wybitnego kulturoznawcę, publicystę, ale również jako zapalonego napoleonistę.
Wracając do Twojego pisania, można Cię poznać jako człowieka kultury. Z zamiłowania jesteś również miłośnikiem muzyki klasycznej i pianistą. Twoje interpretacje utworów Fryderyka Chopina, Ludwiga van Beethovena, Jana Sebastiana Bacha, Sergiusza Rachmaninowa, Georga Gershwina czy aranżacje muzyki filmowej można wysłuchać z przyjemnością na Twoim kanale na YT.
Powiedziałeś kiedyś, że to Muzyka jest Królową Sztuk, a literatura Księżniczką. Czy w tej myśli pragnąłeś zawrzeć swoją własną preferencję w dziedzinie kultury czy raczej prawdę uniwersalną, którą odkrywałeś przez swoje życie?
JN: Dobry moment, abym zdradził Ci kolejny skromny swój sekret. Otóż ze wszystkich pasji, które zaborczo władają dziś moją duszą, nie moją twórczość literacką wskazuję za najważniejszą. Oprócz niej, jak w garncu z różnościami, kipią w mojej głowie, unosząc się znad pokrywki mgiełką pysznego dla mnie zapachu: i felietonistyka, i tworzenie programów komputerowych, i podróże, i balet, i muzyka klasyczna, kompozycja, gra na fortepianie… Najważniejsze jednak pozostają dla mnie te trzy krańcowe. A ostatnią w wyliczance uprawiam niemal od urodzenia. Miałem trzy latka, gdy posadzono mnie przed pianinem, a obok stanęła groźna „pani profesor”. Do szóstego roku życia uczyła mnie układać rączki na klawiaturze, ćwiczyć granie gam i pasaży. Potem, tak już się ułożyło w życiu, musiałem sobie radzić samemu. I chyba zdałem ów trudny egzamin. Nie chodząc do żadnej szkoły muzycznej ani nie pobierając później jakichkolwiek lekcji fortepianu, samodzielnie przeszedłem przez wszystkie szczeble amatorskiego grania: od odstukiwania dwoma paluszkami piosenki Cztery małe żabki do interpretacji sonat Beethovena. Oczywiście wraz z doskonaleniem „amatorskiej wirtuozerii” zaczytywałem się w biografiach wszystkich najważniejszych tuzów muzyki. Zgromadziłem olbrzymią bibliotekę książek poświęconych Chopinowi, którego z Panteonu największych ukochałem najbardziej. Na przestrzeni ostatniego półwiecza(!) przesiadywałem na widowniach praktycznie wszystkich Międzynarodowych Konkursów Chopinowskich w Warszawie. Przez ćwierć wieku byłem rzeczywistym członkiem Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. Uwielbiam i na co dzień słucham Radia Classic, Radia Chopin, Dwójki, czynnie korzystam z zasobów Youtube’a.
I długo mógłbym opowiadać, i pisać o muzyce, którą ukochałem nad wszystko, ale ograniczę się tylko do stwierdzenia, że wciąż towarzyszy mi ona podczas każdej aktywności w życiu. Także podczas pisania książek. Dość powiedzieć, że niektóre z nich nie ujrzałyby księgarnianych półek, gdyby nie ich muzyczne inspiracje zza pianina. Tak było na przykład z Masterem Stengrafem. Otóż jest w tej powieści odsłona, w której dwoje młodych ludzi tuląc się do siebie, kołyszą się, pląsają, jakby tańczyli nie na hotelowym parkiecie, nie na ziemi – a gdzieś w niezmierzonych przestworzach, wśród dalekich pobłyskujących nad oceanem gwiazd. Tę scenę po raz pierwszy ujrzałem w mej równie „rozbujanej w chmurach” wyobraźni, podczas odgrywania przeze mnie na moim pianinie ukochanego Misty Garnera. Do sceny rychło doobraziłem sobie bieg przypuszczalnych wydarzeń, które zetknęły ze sobą tych dwoje w hotelu, a następnie, nie popuszczając cugli fantazji, obmyśliłem dla „zagubionych serc i dusz” ciąg dalszy. I w ten sposób, jak Minerwa z głowy Zeusa, nagle, z jednej pianistycznej scenki powstała cała książka! Wszystko od krótkiego, cudownego, mistycznego utworu na fortepian, który przyszło mi zagrać pewnej nocy… Nie inaczej było z Portugalską eskapadą. Moja żona, miłośniczka fado, nierzadko w wolnych chwilach słucha swej ukochanej gwiazdy – Marizy. Chcąc nie chcąc i ja dzięki pasji żony rozsmakowałem się w tej najbardziej z portugalskich sztuk i podświadomie podczas audio-sesji małżonki kierowałem swe myśli, inspiracje, a nawet całą swą pisarską wyobraźnię ku zaułkom rozśpiewanej Lizbony. W tym kontekście, myślę, że rozumiesz, dlaczego moją królową sztuk jest muzyka, a literatura „ledwie” księżniczką. Dla mnie od muzyki wszystko wywodzi swój początek. Muzyka jest świątynią sztuk. Jest sztuką uniwersalną. Nie wymaga tłumaczy. I chyba jako jedyna ze sztuk przy każdym wykonaniu na żywo przemawia do odbiorcy innym niepowtarzalnym głosem. Od wykonawcy zależy, jakim…
OB: Rozumiem Twoją fascynację, choć sama nie gram. Fado uwielbiam, choć bliższa mi jest klasyczna interpretacja starego Madredeusa i śpiewającej dziś solo Teresy Salgueiro.
Lata dzieciństwa i młodzieńczości wypełniła mi inna muza, wiem, że Tobie również bliska, przez swe powinowactwo z muzyką – taniec. Czy jest to kolejna dziedzina Twoich twórczych zainteresowań?
JN: Owszem, uwielbiam taniec, dobry, dobry taniec! Może dlatego, że kiedyś jako młody chłopak brylowałem na parkietach? (Uff!… Strasznie dawne czasy ☺). Potem jednak coraz chętniej podglądałem, jak „balują” inni, samemu ograniczając się do „co spokojniejszych kawałków”, aż w końcu odstawiłem radosne Januszowe pląsy do kąta, a mym sercem i duszą bez reszty zawładnęły wielkie aranżacje sceniczne, czy to na deskach teatrów operowych, czy w ilustracjach do wszelakich musicali. Na przykład do dzisiaj wciąż jednako wzruszają mnie kongenialne Tańce połowieckie w aranżacji Michała Fokina (przyp.: A. Borodin – opera Kniaź Igor), a wzruszając, są moim najskuteczniejszym wyciskaczem łez, bo od kilkunastu lat wciąż nie potrafię tej choreografii baletowej przeżywać beznamiętnie. A skoro padło już słowo balet… Aż boję się zagłębić w ten kolejny fascynujący wątek, gdyż mógłby z mej strony zakończyć się zwierzeniem-rzeką! Powiem więc krótko: kocham balet! I nie wiem czy zaczynem miłości była pamięć o dokonaniach mojego absolutnie genialnego kuzyna(!?) Wacława Niżyńskiego (wraz z jego siostrą Bronisławą), czy najzwyklejsze powinowactwo baletu z równie kochaną przeze mnie muzyką. Przecież i Terpsychora, i Mnemozyna to nie tylko siostrzane dusze! To córy jednakiego ojca – Zeusa.
OB: Osobiście uważam balet za szczytową formę wyrazu człowieka w kategorii piękna, artyzmu ruchu i podzielam Twoją fascynację.
I tym bardziej ją teraz pojmuję, gdy mówisz, że wychowany byłeś w nimbie Wacława Niżyńskiego, przypomnijmy tylko czytelnikom – wielki tancerz, gwiazda „sezonów rosyjskich” Diagilewa, choreograf skandalicznych, wybitnie prekursorskich baletów Święto wiosny i Popołudnie fauna, nazwany „ósmym cudem świata” i „człowiekiem-ptakiem”, „bogiem tańca”, a o jego charyzmie powstawały legendy, które intrygują do dziś… Geniusz, niezwykła osobowość i głęboko polska dusza w złożonych okolicznościach życia.
Wracając do literatury, którą uprawiasz od lat, jak ją widzisz? Twórcy, jak mówią, a pisarze szczególnie, są klucznikami dusz. Czym dla Ciebie jest literatura i co w Tobie porusza?
JN: zwykle odpowiadając na takie czy podobne pytania, lubię powoływać się na ponadczasową myśl Stendhala, w myśl której książka, a szerzej ujmując – literatura (zresztą, jak i każda inna sztuka), jest metaforycznym zwierciadłem obnoszącym się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży.
Tym razem pozostawmy klasyka w spokoju. Użyłaś pięknego zwrotu: „klucznik dusz…”. Przemawia „klucznik” do mnie równie sugestywnie… Tak, masz rację. Nam, pisarzom, nierzadko dane jest otwierać zaklęte drzwiczki kluczykiem swej twórczości do czyjeś duszy. A jeśli już się to stanie, to ważne, aby w tej duszy nadto nie zabałaganić, aby raz będąc do niej wpuszczonym, za następnym razem nie brukać czystego przedsionka zabłoconymi butami. A tak czasem się zdarza… Już wyjaśniam o co mi chodzi. Otóż przyjmijmy, że ktoś polubił naszą książkę. Zauroczony lekturą, zauroczony stylem pisania – zamawia kolejną książkę. A tymczasem… Tymczasem zamiast kwiecia stokrotek posłaniec przynosi mu z księgarni wiecheć kolczatych ostów. Otrzymuje nie kolejną piękną książkę, a gniotobrukowca. Byłem kiedyś sprawcą podobnego faux pas. Swego czasu, pewna z szanowanych i uznanych w sieci recenzentek publicznie stwierdziła, że uważa mnie za jednego z najlepszych polskich pisarzy. Tę opinię wyrobiła sobie na podstawie lektury kilku moich obiektywnie udanych powieści. I miast się wzruszyć, albo przynajmniej delikatnie przed lustrem zarumienić, coś mnie podpuściło i poniosło. Po takim obwieszczeniu recenzentki postanowiłem zaryzykować: podrzuciłem jej dotąd skrzętnie przeze mnie skrywane przed światem dziecię książkowe o intrygującym tytule: Piąty krzyżyk Barbary (z podtytułem Scenki okołomałżeńskie). To, jak napisano na okładce książki, miniatura literacka, na której fabułę składa się pięć krótkich opowiadań z życia intymnego mężatki, czującej się w małżeństwie kobietą osamotnioną. Tytułowa bohaterka, mając świadomość rozpoczęcia swej piątej dekady życia, podejmuje zmagania o prawo do czerpania satysfakcji z fizycznej miłości… Prawda, że temat ambitny? Ale jak to w życiu pisarskim bywa, realizacja ambitnych tematów czasem jest twardym orzechem do zgryzienia i nie zawsze, oj! Nie zawsze się udaje. A już szczególnie, gdy odbiorcami są czytelnicy przyzwyczajeni do preferowania określonego stylu i literackich walorów. Recenzentka, o której wspomniałem, po zapoznaniu się z lekturą oceniła krótko: Infantylna, niesmaczna i mało przyjemna fabuła pozbawiona jakichkolwiek wartości i przesłania. Styl również słaby. I zrobiło mi się przykro. Nie, nie wcale dlatego, że poczułem wylany na siebie kubeł zimnej wody – tu wystarczy wziąć przepastny ręcznik, potem wskoczyć w nowe ubranie, i już! Zrobiło mi się przykro, bo nie trafiłem z książką do właściwego odbiorcy. W moim bowiem rozumieniu, literatura to oprócz zwierciadła także posłaniec, który przynosi do domu czytelnika elegancką przesyłkę z kolorową wstążką, po rozwiązaniu której czytelnik ma prawo się spodziewać, takiej zawartości, jakiej oczekiwał, choć nadal w szczegółach nieznanej, ale na pewno która w szczegółach okaże się czymś wyjątkowym i pięknym.
OB: Nie znam tej miniatury, temat rzeczywiście wydaje się wymagający, a może Twoja czytelniczka przeżyła swego rodzaju katharsis… Historia literatury zna jednak wiele przypadków, w których wartość dzieła pisarza została postawiona pod znakiem zapytania, zanegowana, choćby Ulisses Jamesa Joyce`a, który był okrzyknięty kontrowersyjnym i nieprzyzwoitym, a dziś jest uznanym arcydziełem.
Jakie środki wyrazu daje pisarzowi literatura, których nie dają artyście inne dziedziny sztuki?
JN: Środki wyrazu? Czyli co? Sprecyzujmy: środki stylistyczne oddziałowujące na wyobraźnię czytelnika?
OB: Tak, te, które są Tobie jako pisarzowi najbliższe.
JN: Dobre pytanie, ale może lepiej, gdybyś o to zapytała literaturoznawcę? Mi – autorowi – najbardziej zależy na opowiedzeniu czytelnikowi mojej historii, na wywołaniu u niego określonych emocji, skłonieniu czytelnika do refleksji, może i do podjęcia ze mną (i nie tylko ze mną) intelektualnego dyskursu. Epitety porównania i metafory, symbolika, ale także alegorie i inne środki – o które, jak mniemam, pytasz i które mają mi w tym pomóc – to abecadło, jakim wysługuję się niejako „z automatu”. Nie myślę o nich podczas pisania. Tak samo zresztą jak i nie zastanawiam się, z jaką ilością Hz wybrzmiewają klawisze fortepianu, gdy pląsam po nich palcami, odgrywając jakiś utwór. A pisarz jest trochę jak pianista: tworząc, wsłuchuje się w melodię zdania. I jak pianista dosłuchując się niezamierzonego dysonansu – bezzwłocznie dokonuje poprawek. Ale pisarz jest też jak florysta: chce, aby skomponowany przez niego bukiet z pisarskich kwiatów pięknie się prezentował i pachniał. Nie interesują go tkanki i komórki, z których zbudowany jest kielich, płatki, pręciki, słupek. Co innego krytyk czy literaturoznawca. Literaturoznawca to botanik. Pod mikroskopem sprawdza i klasyfikuje budulec kwiatu. Bo on się na tym zna od podszewki, ja – od tylko od zewnętrznej powłoczki. Nie odpowiem Ci zatem, co pod tym szkiełkiem dojrzy w literaturze „botanik”. Mogę jednak zgodzić się z powszechnie funkcjonującą opinią: tylko
książka roztacza przed czytelnikiem
jego własny intymny, niepowtarzalny obraz.
I tylko od pisarza zależy, jaki typ obrazu
ujrzy w swej wyobraźni czytelnik.
Film – niestety narzuca odbiorcy subiektywną projekcję przefiltrowaną przez rozum reżysera. Muzyka z kolei, ale i taniec, i balet wzbogacają przekaz literacki. Co jednak wcale nie oznacza, że implikacja nie zachodzi także w odwrotnym kierunku. Słowo pisane też nierzadko pięknie ubogaca muzykę. Przecież – jakże ubogie stałyby się opery, gdyby jakiś okrutny czarnoksiężnik pozbawił je libretta…
OB: Twoja strona autorska na Fb, a wcześniej prywatna witryna Janusz.nizynski.pl (jedna z najstarszych prywatnych stron w polskim internecie), jest miejscem, w którym dzielisz się obficie swoją twórczością i które licznie gromadzi Twoich fanów. Można tam znaleźć fragmenty Twoich książek, opowiadań wsparte pięknymi zdjęciami a na prywatnej witrynie autorski sklepik internetowy. Ostatnio, dla potrzeb promocji ostatniej książki, założyłeś fanpejdż dedykowany jej i jej czytelnikom. Kto czyta Twoje książki, znasz profil swojego czytelnika?
JN: Najpierw przez ponad dwadzieścia lat administrowania prywatną witryną Janusz.nizynski.pl, potem przez kolejnych kilka lat prowadzenia fanpejdżów na Facebooku i oto nagle okazało się, że jest ze mną, towarzysząc moim wpisom na co dzień kilkanaście tysięcy fanów. A to już całkiem niemała, jak kiedyś pięknie określiła Justyna Karolak – „zdobyczna rodzina”. Jestem z tej „zdobycznej rodziny” bardzo, bardzo dumny. A o rodzinę trzeba dbać, trzeba podtrzymywać z nią więzy i ją hołubić. Więc się staram. Oczywiście trudno byłoby z każdym wymienić choćby jedno pozdrowienie, za to co jakiś czas przeglądam „rodzinne” profile. I dzięki temu mogę obiektywnie oszacować, że znakomita w niej większość to nie fani, a fanki. Konkretnie: doświadczone życiowo kobiety, nierzadko w trakcie lub po życiowym zakręcie, mieszkanki raczej mniejszych miejscowości niż aglomeracji, miłośniczki romansów, i krytyczne czytelniczki, które nieudane posty pomijają milczeniem, a te dobre – ochoczo lajkują. I właśnie po lajkach, po ich ilości i ekspresji oceniam, które moje teksty cieszą się największym zainteresowaniem i do kogo je najlepiej adresować. W ten sposób na przykład zdobyłem wiedzę, że postów kierowanych do dojrzałych czytelników nie należy mieszać z tymi, które świetnie są odbierane przez rodziców małych czytelników. Zaprzestałem więc publikacji moich bajek dla dzieci. Okazało się, że nie tylko nie wpływały na wzrost liczebności rodziny, a wręcz czyniły dla jej rozwoju wrażą przysługę. Szczegóły mojej analizy, pozwól Olgo, że zachowam jednak tylko dla siebie. Mogę się za to pochwalić, że ongiś miałem przeogromną przyjemność opublikować na Facebooku tekst, który doczekał się ponad dwustu tysięcy odsłon i blisko siedmiu tysięcy lajków. Był wspaniałą wizytówką mojej „zdobycznej rodziny”, choć dziś z trudem wyobrażam sobie powtórzenie podobnego wyniku. Zresztą, odnoszę od jakiegoś czasu wrażenie, że fanki i fani coraz wstrzemięźliwiej uczestniczą w „rodzinnym życiu”. Znak czasu? A może syndrom łysego konia? Pewno jedno i drugie. Żywię się tylko nadzieją, że nie jest to oznaka zaniżonego poziomu moich postów, bo fanów i fanek wciąż i wciąż mi przybywa. Niedługo ich liczba u Rudowłosej przekroczy tysiąc! Na głównym fanpejdżu jest o grubo dziesięć tysięcy więcej… Wracając jednak do charakterystyki profilu mojego czytelnika: jest wśród nich i taka grupa, którą cenię za to, że nie tylko jej członkinie (bo głównie są to panie) ochoczo komentują moje posty, ale także z własnej inicjatywy podejmują ze mną konwersację na privach. Mało tego, czasem nadsyłają na moją pocztę całe pamiętniki, a nawet listy i intymną korespondencję od ukochanego chłopaka, prosząc, abym wykorzystał w swych książkach. Są i takie (cały czas: głównie czytelniczki), które traktują mnie jak specjalistę od porad sercowych: chcą, abym pomógł podjąć jedynie słuszną decyzję. Jeszcze inni (tu już zdarzają się panowie) oczekują fachowej oceny ich raczkującej twórczości, a nawet abym udzielił pomocy w „zaistnieniu” na księgarskim rynku. Oddzielną grupę stanowią fanki, które inicjując wirtualną znajomość, z góry nadmieniają, że będą bacznie uważać na każde słowo i wypowiedź, bojąc się, że mógłbym jakąś ich wypowiedź z premedytacją upublicznić, czy w jakiś inny niegodny dżentelmena sposób wykorzystać. Miewałem też sercowe wyznania i prawie oświadczyny… No, ale cóż? Samo życie. Chleb powszedni niejednego publicysty. Jakoś muszę sobie z tym radzić i jak na razie, jakoś sobie radzę. Przyjąłem generalną zasadę: unikać szczegółowych porad i krytycznych opinii. To nie moja rola. Pocieszać, tak! Ale nie obarczać własnymi złotymi myślami i przy okazji problemami… Całe szczęście, że mam bardzo mądrą, kochającą i tolerancyjną towarzyszkę życia. Czuję się pewniej, doznając od niej na co dzień małżeńskiej wyrozumiałości i wsparcia. Co tu więcej mówić? Pytałaś o profil czytelnika? Któż lepiej mi nie podpowie, jaki on jest, jak nie własna żona?
OB: Na tak liczne i żywe grono czytelników pisarz pracuje latami. Rzeczywistość pochłania, czasem przytłacza ludzi, ale właśnie dzięki sztuce, w tym literaturze, mogą przeżyć coś autentycznego. Otwierając się na cudze światy, mogą zejść do głębi swojego.
Przeczytałam dotąd dwie Twoje książki oraz niezliczoną ilość fragmentów powieści i opowiadań, które przybliżają Twoją twórczość literacką. Dwie kwestie rzucają się w oczy od progu, że tak powiem. Po pierwsze – że piszesz o miłości, dając nam czytelnikom niezliczoną ilość jej twarzy, nie definiujesz jej, nie filozofujesz na jej temat, nie piszesz o tym jaka jest ważna w życiu człowieka, a jednak nie czytałam Twojego tekstu, w którym by jej zabrakło. Co takiego jest dla Ciebie w miłości, że o niej piszesz?
JN: Cóż… Bardzo intymne pytanie. Mówienie o swoich uczuciach, wykładanie na stół, jak karty tarota, tego, co pomieszkuje w sercu pisarza, a już publiczne odkrywanie przez niego własnego psyche, jest jak emocjonalny ekshibicjonizm – zjawisko moralnie niebezpieczne, ale i wątpliwe. Poza wszystkim, ukazywanie czytelnikom barw, którymi mieni się dusza pisarza w blasku lub pomrokach miłości, najzwyczajniej krępuje. Jest jak chodzenie po linie. Jeden ruch nie taki – i bolesny upadek!
Nie uciekając jednak od odpowiedzi na zadane pytanie, zripostuję je pytaniem retorycznym: czyż jest coś ważniejszego od miłości? Coś co na równi z nią nadaje życiu sens? Ja w każdym razie czegoś takiego nie znam. Człowiek przychodzi na świat poczęty w akcie miłości, i odtąd towarzyszy mu ona aż do ostatnich jego dni. Mieszka w jego myślach, w jego wyobraźni, w jego marzeniach, nawet w snach… Miłość w ludzkiej świątyni życia nie starzeje się nigdy. Starzeje się tylko ciało.
I w tym momencie dobra chwila na refleksję muzyczną. Muzyka przecież, to przedsionek miłości, to nierzadko napędzająca ją siła. Posłuchasz razem ze mną pewnego krótkiego utworu, pozwolisz, że Ci go odtworzę?
OB: Z przyjemnością.
JN: Otóż zawsze, gdy słucham tego przepięknego nokturnu Franciszka Liszta pt. Marzenia miłosne, oczyma wyobraźni widzę sędziwego maestro pochylającego się w habicie nad klawiaturą. Tym starcem z mej wyobraźni jest nie kto inny, a maestro Liszt we własnej osobie. Ten wielki Madziar całe życie „przetańczył” w ramionach wielu zacnych, nadobnych pań, a gdy już został sędziwym panem, i gdy nawet zdecydował się włożyć mnisi habit (Liszt naprawdę pod koniec życia wstąpił do klasztoru!) wciąż marzyła mu się, jak wielka nadciągająca burza (taka, która wszystko zmiecie i pozwoli wyrosnąć na nowo) – wielka miłość. Serce maestra nieustająco chciało kochać, ciało jednak powiedziało: stop! Niepocieszony maestro Liszt zasiadał więc do klawiatury i wyśpiewywał swoją żarliwą miłość na fortepianie… Myślę, że z każdym człowiekiem jest podobnie. Każdy chciałby kochać, jak długo żyje jego dusza i serce. Miłość bowiem nie zna kart kalendarzy, nie dzieli doby na świt i mrok. Rozkwita w nas, trwa pokornie i z nami czeka: na sen, na świt, na koniec świata (Małgorzata Hillar). Czyż jest więc coś ważniejszego w życiu od miłości? Czy jest jakaś potężniejsza napędowa siła ludzkiego życia? Znów pytanie retoryczne… Pamiętam, mój tatuś u schyłku pobytu na ziemskim padole zwierzył mi się, że wszystkie uczucia płoną u niego tymi samymi blaskami, które lśniły, gdy był młodym mężczyzną. Ale co z tego, że i uczucia, i marzenia wciąż pozostają u mnie te same, młode? Reszta się we mnie zestarzała…
Powtórzę: czyż jest coś ważniejszego w życiu od miłości? Od jej nadziei, od jej marzeń, którymi uszlachetnia i upiększa całe nasze życie?… Wysłuchamy Olgo jeszcze raz Liszta?
OB: Z radością…
Rozumiem Twoich czytelników Januszu, zapraszasz ich nie tylko do przeczytania książki, ale do całej wyprawy… Liszt wlewa w serca słuchaczy czyste piękno. Zainteresował mnie jego postacią i twórczością kolega ze studenckich czasów, organista. Odnosząc się do Twoich refleksji na temat kompozytora – czyż wstępując do klasztoru nie uznał aktem woli, że jego pragnienie miłości jest większe, niż ludzka miłość, której zasobnie w trakcie życia doświadczył i że pragnął on zaspokoić głód w miłości przekraczającej ludzkie miary? Wzruszała mnie jego historia od kiedy ją poznałam…
Wracam do naszej rozmowy o literaturze… Coraz rzadziej dzieli się kulturę na wysoką i niską, a literaturę na piękną i popularną. Idziemy w tym podejściu za „filozofią” codzienności, globalnym światem, w którym coraz mniej elitarności, a coraz więcej demokracji na każdym poziomie życia. Czy Ty sam różnicujesz jeszcze literaturę i która jest Ci bliższa jako twórcy, i jako czytelnikowi?
JN: Ja już w tych wszystkich podziałach dawno się pogubiłem! Masz rację: kiedyś było prościej. Była muzyka elitarna – komponowana i odgrywana tylko dla możnych tego świata: królów, władców, biskupów, i była muzyka karczmiano-ludowa – przy której Janko-muzykant pasł bydlątka, przygrywając im na wykonanych przez siebie skrzypkach. Jeszcze prościej działo się z literaturą. Pisali w zasadzie tylko ci, którzy umieli gęsim piórem nakreślić litery. I to oni byli intelektualną wyrocznią społeczeństwa. A dziś, co? Dziś nie tylko śpiewać każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej… dziś także każdy może pisać, i każdy może wydać nawet swoją książkę. Wystarczy, że go na to stać. Gorszy pieniądz wypiera lepszy pieniądz, głosił światu znad astronomicznej lunety Kopernik. Nie przewidział tylko, że gorszy pieniądz oprócz silnego pieniądza wyplewi razem z tym ostatnim resztkę pisarskiej wrażliwości, ostatnie oazy pięknego słowa, w większości pozostawiając wokół coraz mniej wybrednych czytelników pisarskie rżyska i chwasty. Powstaje więc mnóstwo tandetnej literatury, nad którą już nikt chyba nie panuje, w księgarniach brakuje półek od natłoku pstrokacizny, i tylko ambitni redaktorzy, typu nasza niestrudzona Justyna Karolak, jeszcze walczą. Jeszcze się nie poddają, nie załamują się, zakasują rękawy i wciąż walczą: o piękną niezachwaszczoną polszczyznę, o niezbrukaną duszę i serce pisarza. I dusze, i serce czytelnika. Jeśli więc pytasz, która literatura jest mi bliższa, jako czytelnikowi, odpowiedź już chyba znasz.
OB: Tak i chwała im za to.
Wrócę do tej miłości, jeśli pozwolisz. Niektórzy mówią, że to banał, inni, że wszystko już zostało o niej napisane. Są tacy, co nie zniżają się do pisania o niej, bo romans jest dla nich synonim literatury miałkiej, niewartej ostrzenia ich pióra. A jednak, jak pokazują również badania, czytelnicy pragną książek o miłości. Gdybyś miał powiedzieć młodszym kolegom po piórze dlaczego warto wciąż pisać o miłości, rzucać w czytelników miłosnymi zaklęciami?
JN: Dlaczego warto? No to posłuchaj. Teraz będzie interesujący cytat: Naukowcy, szukając jednolitej teorii wszechświata, zapomnieli o najpotężniejszej, niewidzialnej sile – o miłości. Miłość jest światłem, które oświetla tych, którzy ją dają i przyjmują. Miłość jest grawitacją, ponieważ sprawia, że ludzie czują się przyciągani do innych. Miłość jest mocą, ponieważ pomnaża to, co w nas najlepsze i nie pozwala ludzkości zginąć w jej ślepym egoizmie. Miłość rozwija i ujawnia. Dla miłości żyjemy i umieramy. Miłość jest Bogiem, a Bóg jest miłością. Ta siła wyjaśnia wszystko i nadaje życiu znaczenie… Ciekawe, czy zgadniesz Olgo, kto to napisał?
OB: Fizyk jakiś, powiedziałabym, skoro mówi o sile…
JN: Niejaki… Albert Einstein, w jednym z listów do swojej córki. Wielki naukowiec, który zdawałoby się, postrzegał cały wszechświat i zachodzące w nim przebiegi i zjawiska jako oschły racjonalny ciąg procesów, nie poddających się emocjonalno-uczuciowym analizom, tu wyznał szczerze, że jednak jest w uniwersum najpotężniejsza siła, która, ja z kolei tak rozumiem, steruje wszystkim i decyduje o wszystkim. I dlatego miłość była od zawsze i będzie na zawsze dyżurnym tematem literatury. Przecież literatura, wspomnijmy słowa Stendhala, jest świata zwierciadłem! Dopóki istnieje świat a na nim człowiek, dopóty będzie natchnieniem pisarzy. A że inni już tyle o niej napisali? Cóż z tego? Czy ktokolwiek zna obszar dotykający jakiejkolwiek ludzkiej sfery, a w szczególności: uczuć i doznań, o którym napisano wszystko? Na pewno nie. To trochę tak, jakbyśmy próbowali utrwalić genotyp człowieka i mniemali, że można będzie się go nauczyć jak tabliczki mnożenia. Nie wiem, kiedy nauka zdoła usystematyzować i jednoznacznie zinterpretować wszystkie zapisane w DNA ludzkie geny. Trawestując myśl Einsteina, wiem za to, że jakich nie podejmowałaby wybiegów, umknie jej uwadze przynajmniej ten jeden najpiękniejszy brylant: gen ludzkiej miłości. Ten bowiem nie poddaje się naukowym osądom szkiełka i oka. Bo miłość, jako fenomen sfery uczuć, nie jest składnikiem materii. Ona jak Bóg z biblii „jest sama sobą” i sama sobą wytycza granice bezkresnego oceanu-królestwa, do którego bardzo ograniczony dostęp ma ludzki rozum. A skoro tak – my pisarze możemy czuć się w tym bezkresie bezpiecznie. Dla każdego znajdzie się jego własny ocean i wyspa. Na każdego, kto wypłynie swoją własną fregatą w ten bezbrzeżny ocean, czekają nieskończone archipelagi dziewiczych wysp. Ja, jak i wielu przede mną, do niejednego z takich archipelagów dopłynąłem. I było mi w nim dobrze. Dlatego miłość jest głównym motywem wszystkich moich książek, nawet tych dla dzieci. Przypominam: zadebiutowałem jako autor bajek dla dzieci, ale potem były już same książki dla dojrzałego czytelnika, i zawsze z miłością w pierwszym tle. Były więc Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości, był Master Stengraf i synowie – oblicza miłości, byli Kochankowie ze Starych Babic, była podszyta miłością Baśń, Heloiza i jej warszawski Abelard, był motyw wiekuistej miłości w Wigilijnej opowieści... I była moja ostatnia, moja przeukochana Rudowłosa ze Starych Babic – współczesna dziewczyna, która dzięki miłości przeobraziła się z Kopciuszka w bardzo piękną i mądrą kobietę. Każda z tych powieści jest w jakimś sensie moim hołdem składanym temu najwznioślejszemu i najpiękniejszemu ludzkiemu uczuciu. Dlatego uważam, że zawsze jest i zawsze będzie warto pisać o miłości. Bo, powtórzę za Einsteinem: Czyż nie „dla miłości żyjemy i umieramy?…”
OB: Mówi się, że każdy pisarz opowiada właściwie całe pisarskie życie tę samą historię. Iż tak jak każdy człowiek ma swój unikalny motyw życia, tak każdy pisarz ma odrębny motyw literacki do opowiedzenia. Czy rozpoznajesz u siebie taki motyw?
JN: Nim Ci odpowiem, znów krótka dygresja… Przypuszczam, że słyszałaś kiedyś o teorii fraktali i że cokolwiek wiesz na temat tego, czym są? Dla porządku przypomnę, iż w znaczeniu potocznym można je sobie wyobrazić jako obiekty samopodobne i jednocześnie „nieskończenie złożone”. W myśl tej teorii fraktale to niezwykłe „cegiełki” stanowiące o budulcu i meritum każdej przestrzeni, każdej wartości, każdego terytorium materii. To fraktale sprawiają, że nawet pozornie chaotyczne obszary wewnętrznie tworzą osobliwy porządek… Być może też słyszałaś o złotej liczbie Fibonacciego, czyli o niezwykłej proporcji rządzącej budową galaktyk, ale także proporcjami np. spiral skorupiaków, czy decydującej o ilości płatków w kielichu kwiatu. Ta sama złota proporcja ukształtowała elementy ludzkiego ciała – od owalu twarzy, długości ramion, na przysłowiowym kształcie zęba kończąc. Niektórzy mistycy w liczbie Fibonacciego dopatrują się nawet jawnego odcisku palca utrwalonego przez samego Pana Boga.
I dlaczego Ci o tym wszystkim opowiadam? Bo teraz powinno stać się jasne, dlaczego każdy nosi w sobie pewien uniwersalnie obowiązujący, acz w szczegółach, właściwy tylko sobie wzór fraktala, z którego wynikają jego zachowania, myśli, sposób wysławiania się, a nawet preferencje przy konstruowaniu zdań. W muzyce, do której tak chętnie się odwołuję, już dawno muzykolodzy precyzyjnie zinwentaryzowali np. tzw. akord szopenowski, z którego dałoby się wyprowadzić logikę konstrukcji znakomitej większości szopenowskich dzieł. W literaturze znacznie trudniej analizuje się podobne relacje, bo słowo – to jednak coś znacznie bardziej skomplikowanego niż nuta, której bez trudu przypiszemy czas trwania, częstotliwość Hz, dynamikę itp. Zależności gramatyczne, skłonność do używania takiego, a nie innego zestawu słów, epitetów, porównań, alegorii – wprawdzie też tworzy specyficzny autorski kod, ale matematyka radzi sobie z nim trochę słabiej. Niektórzy swoim intelektem i wrażliwością na „melodię mowy” wyłapują go jednak bezbłędnie.
Czy go rozpoznaję u siebie? I tak, i nie. Na pewno podczas tworzenia wypowiedzi mój umysł wspomaga się utrwalonymi w nim wzorcami. Podczas pisania dowolnego tekstu czuję je i podświadomie z nich korzystam. Są dla mnie bardzo pomocne. Ale także przy większych formatach, typu: akapit, rozdział, czy wreszcie cała powieść – budowa, narracja, kluczowe momenty pojawiania się bohatera, długość sekwencji opisów i dialogów układa się i rozgrywa według mego indywidualnego fraktala i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby także według złotej proporcji Fibonacciego. Gdy nie uzyskuję stosownej harmonii w zdaniu, wtedy podświadomie czuję, że ze złotą proporcją się dramatycznie rozminąłem. I albo dalej pracuje nad tekstem, poszukując „złotości”, albo godzę się chwilowo z niedoskonałością i piszę dalej. A potem wracam do poprzedniego tekstu i załamuję ręce. I piszę go od nowa, i kreślę, i szukam tej proporcji, a ona jak efemeryda pojawia się, znika, znowu pojawia i znów znika. Istna udręka. Czuję wiec ten „uniwersalny kod”, ale często nie potrafię do niego dotrzeć.
I jeszcze końcowa dygresja: byli wielcy muzycy, tacy na przykład jak Mozart, który potrafił napisać calusieńką symfonię, nie poprawiając podczas pracy nad dziełem żadnej nutki. A byli tacy jak Chopin, który kreślił po pięciolinii niemiłosiernie. Mazurek f-moll, który jako ostatni skomponował w swym życiu, jest tak niemiłosiernie pokreślony, ponadpisywany, popoprawiany, że tylko profesorowi Ekierowi po długich studiach nad tym niepozornym utworkiem udało się go odczytać. Zresztą, wcale nie wiadomo czy poprawnie. (Teraz, po tej dygresji przynajmniej wiesz, do jakiego kompozytora mi bliżej ☺)
OB: Wspaniała anegdota Ci wyszła. Ilość poprawek nie umniejsza jednak geniuszu Chopina.
Drugą, wspomnianą cechą Twojej literatury, jest dla mnie język – bogaty, zdobny nawet, żywy. Napisane przez Ciebie Twoje rozpoznałabym nawet włożone w wersy innej książki. Wydaje mi się, że to temat przewodni i język, mniej narracja i konwencja, są znakami rozpoznawczymi pisarza. Zastanawiam co dla Ciebie jest najważniejsze w konstruowaniu opowieści?
JN: Jeśli naprawdę potrafisz rozpoznawać mój autorski język, to autentycznie Ciebie podziwiam. Nie wiem, jak to robisz. Ja, gdy czasem sięgam po swoje wcześniejsze prace, czytam je, jakbym widział je po raz pierwszy, jakby nie były moje! Możliwe, że mam własny dowód, iż na przestrzeni lat styl mój podlegał zmianom. Kochankowie ze Starych Babic i Rudowłosa ze Starych Babic – obie powieści z dwóch różnych biegunów czasowych twórczości, choć ze wspólną „scenografią” – są diametralnie inne, zbudowane wg mnie z zupełnie innej pisarskiej tkanki. A najbardziej różnią się konstrukcją powieści. Kochanków zbudowałem z kilku początkowo niezależnych nowelek, rozgrywanych w co najmniej dwóch osiach czasu, łącząc je ze sobą podobną techniką, jaką stosuję w Photoshopie: „zakładka z przenikaniem”. Rudowłosa z kolei – to ewidentnie jedna czasowa oś, i wszyscy bohaterowie musieli się na niej pomieścić. Jeśli więc pytasz o konstrukcję – odpowiedź masz. U mnie ważne są osie czasu, innymi słowy, tak ważne zagadnienie jak rozplanowanie fabuły.
OB: Kolejne pytanie na tej samej podstawie, które mam ochotę zadać, to czy możesz już dziś o swoim pisaniu powiedzieć, że ma odrębny styl? Jeśli tak to jak długo się on wykuwał?
JN: Nie, nie mogę, bo nie wiem. Zdam się na opinię czytelników. Jeśli tak rzeczywiście osądzą i orzekną, w porządku! Widocznie tak jest. Jeszcze raz jednak podkreślę, że wypracowanie odrębnego stylu mogłoby oznaczać, że świadomie i konsekwentnie stosuję zestaw charakterystycznych tylko dla mnie środków stylistycznych. Tymczasem chyba u mnie tak jeszcze to nie funkcjonuje.
OB: Napisałeś kiedyś, pozwól, że zacytuję:
Spośród wszystkich moich wydanych książek (to już czternaście!) z trudem przyszłoby mi wskazać tę jedyną, najlepszą. Bo z książkami u pisarzy jest trochę jak z ich dziećmi: każde kochają jednako. Ale przyznam się Wam, że „Mastera Stengrafa i jego synów” darzę jakimś niezbadanym ezoterycznym uczuciem. (…) – Cytat ze strony autorskiej, wpis z dn. 15. Stycznia 2020.
Co złożyłeś Pisarzu, w tej akurat książce, że darzysz ją tak szczególnym uczuciem? I czym skusisz czytelników głodnych literackich doznań do jej przeczytania?
JN: Wszystko się zgadza, tylko… czemu wspomniałem o czternastu, skoro nawet w moim sklepiku na półce wystawionych jest szesnaście? Aj! Nieważne. Co do zaś Mastera Stengrafa… Dla mnie to rzeczywiście szczególna książka, bo prawie całą jej fabułę „obmyśliłem” w trakcie pobytu na przecudownej wyspie wiekuistej wiosny – Maderze. Bawiłem kiedyś w tym raju z żoną, na wakacyjnym wypoczynku. Piękny hotel, w którym mieszkaliśmy, wspaniałe serwowane do posiłków wino (a jakże! Madera), bujna roślinność, zapierające dech widoki na ocean (w tym: z jednego z najwyższych na świecie klifów), prastary laurowy las rozciągający się na wulkanicznych zboczach (niezmiennie ten sam las od dwóch milinów lat!), no i niesamowite egzotyczne owoce, których nazw nawet nigdy wcześniej w życiu nie słyszałem… To wszystko nie pozwoliło mi, pisarzowi, przejść obok takiż cudów obojętnie i nie uczynić ich choć w drobnym zarysie scenerią do mojego kolejnego romansu. Master Stengraf i synowie, to bowiem romans z romantyczną wyspą Maderą w tle.
Najważniejsze w tej powieści są jednak inne imponderabilia: postaci. I wcale nie tytułowe, wcale nie ojciec – Master Stengraf ze swymi dwoma synami. Najważniejsza jest Caterina – kobieta, która już na początku książki prawdopodobnie dozgonnie skradła serce głównemu bohaterowi, Markowi. (Prawdopodobnie, bo do tych dwojga chciałbym powrócić kiedyś w kolejnej powieści i zbadać, czy tak się rzeczywiście stało). Niezwyczajna z niej była istota, chciałoby się rzec: kobieta bluszcz i jednocześnie nietuzinkowa otwarta na nowe znajomości, jak to młodzież mawia: „imprezowiczka”. Jeśli ktoś potrafił zaskarbić jej zaufanie, mógł już potem niejeden raz kraść z nią konie. Ceniła ludzi z fantazją i z wyobraźnią. Z jednej strony – podręcznikowy przykład wrażliwej uczuciowej odpowiedzialnej żony i matki, z drugiej – kobieta-omnibus: poliglotka, erudytka i po prostu mądry człowiek. Ale przede wszystkim Caterina z Mastera Stengrafa to piękna, o bałkańskim typie urody, kobieta. Jedna z takich niezwyczajnych dam, które każdego mężczyznę potrafiłyby owinąć sobie wokół palca, gdyby tylko tego zachciały. I które mogłyby zostać dla niejednego artysty obiektem westchnień. Szczególnie, gdy ów kobieciarz był rzeczywiście artystą.
No i najważniejsze: bywała muzą dla niejednego. Niedziwne więc, że stała się takąż i dla… piszącego te słowa!
OB: Czy dobrze zrozumiałam, Januszu…?
JN: Tak – dobrze zrozumiałaś, Olgo. Caterina bowiem nie była jedynie literacką fikcją, która ni stąd ni zowąd pojawiła się w mojej powieści. Ona istniała naprawdę. Poznaliśmy się zanim zostałem pisarzem. I choć w realnym życiu nasze ścieżki nigdy się ze sobą nie skrzyżowały, to jednak jako wirtualni przyjaciele przetrwaliśmy lata. To ona rozbudziła we mnie literackie ambicje i zapędy, to ona pierwsza ujrzała we mnie pisarza. Potem przez lata dawała mi rady. I była moją wierną kumpelą, może nawet i przyjaciółką i jak już zdążyłem wyznać, także po trosze muzą.
W Masterze Stengrafie (jak i jeszcze w wielu innych książkach) dość luźno nakreśliłem i wykreowałem jej literacką postać. Nie chodziło mi przecież o to, abym wiernie odmalował portret przyjaciółki, a tym bardziej opisał jej prawdziwe losy i życiowe problemy. Chciałem co najwyżej przenieść moją muzę z wirtualnego świata do świata literackich fantazji. I udało się. Wkrótce po tym nasze drogi z Caterina rozeszły się. I aż trudno w to uwierzyć, ale rozstaliśmy się jako naprawdę wspaniali, uczynni dla siebie i dobrzy przyjaciele. Prawdopodobnie na zawsze. I gdy ze spisu telefonu wymazałem również na zawsze numer do Cateriny, nagle uzmysłowiłem sobie, że Mastera Stengrafa i jego synów zaczynam darzyć jakimś niezbadanym ezoterycznym uczuciem. Czyżby na łamach książki nasza przyjaźń z Cateriną znalazła dla siebie swoją symboliczną oazę i i wiekuistą przystań? Czyżby przeniosła się do niej z rzeczywistości i zaczęła tlić się swoim własnym unieśmiertelnionym przeze mnie życiem?! Kto wie? Może tak?
OB: A może przeżyłeś z Cateriną coś, co dotknęło Cię do głębi, co nie mając przestrzeni do tego, by się zrealizować w rzeczywistości, odcisnęło niezatarty ślad w literaturze. To bardzo piękne…
Popytam teraz, jeśli pozwolisz, o pierwszą książkę Twojego autorstwa, którą przeczytałam – o Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości, którą, jak sam przyznajesz, czytelnicy obdarzyli szczególnym uczuciem. To książka, w której malujesz trzydzieści portretów miłości – od miniatur do rozległych aktów i pejzaży. To też pozycja szczególna w tym sensie, że można tam nieomal spotkać Ciebie czy Twój alias Janusza – pisarza i pianistę. I może to właśnie, przeczucie czytelnika, że dotyka Twojej tajemnicy zapisanej na kartkach tej książki, jakbyś powiedział o sobie więcej, niż nawet chciałbyś świadomie powiedzieć, jest clou jej powodzenia. Łudzę się trochę, że uchylisz nam rąbka tego sekretu.
JN: To prawda. Zależało mi, aby każde z opowiadań ilustrowało inny portret miłości. Zadbałem też, by prawie każda z opowiedzianych historii wpisywała się we wspólną fabułę, czyniąc tym samym ze zbioru opowiadań logiczną w przebiegu powieść. Szczególną satysfakcję sprawiło mi, iż wszystkie nowelki dały się ułożyć w szeregu od najkrótszej do najdłuższej. To taka merkantylna sztuczka, którą pierwotnie miałem zamiar wabić i epatować czytelników. W praktyce nie miała jednak istotnego znaczenia dla popularności zbiorku.
Podobnie jak w Masterze, i w opowiadaniach przewija się postać Cateriny. Trudno, żeby było inaczej, skoro jak już się przyznałem i wyznałem z ręką na sercu, połączyła nas długoletnia wartościowa i owocna przyjaźń. I cieszę się, że zauważyłaś, iż w opowiadaniach pojawia się także mój alias. Masz rację: w postaci Janusza przemycam całkiem niemałą cząstkę swojej własnej osobowości. Czy to z mej strony była taka odrobinka próżności? Chęci puszczenia oka do czytelnika? Czy może efekt spotkania dwóch bratnich dusz, które koniecznie razem chciały zaistnieć także na łamach książki? – Nie podpowiem. Niech czytelnik oceni sam. Faktem jest za to, że los tych dwojga, ich wspomnienia, reminiscencje – jak podziemny strumień przepływa przez cały tekst powieści, nadając jej tempa i kierunku. Czasem strumień wypływa nad powierzchnię, by czytelnik w jasnym świetle mógł przyjrzeć się postaciom, czym aktualnie żyją, czasem w jego nurcie pojawiają się i inni bohaterowie.
OB: Jedno z ulubionych pytań czytelników, które zadaję pisarzom – jak wygląda Twoje biurko pisarza czy przestrzeń, w której tworzysz swoje książki?
JN: Och, nic nadzwyczajnego! Jako inżynier cenię sobie porządek na stanowisku pracy, jako artysta – odrobinę artystycznego nieładu. Są więc na biurku wszystkie niezbędne atrybuty do pracy: laptop, bloczek z kartkami, kubek z przyborami piśmienniczymi, kubek z niedopitą herbatą. Ale jest i lampa z pięknym kryształowym kloszem, jest mosiężna szkatułka z sową myślicielką (we wnętrzu której mały schowek służy za przechowalnię dla kilku pendrajwów), jest wreszcie nieduża statuetka Jana Chrystiana Andersena, którą przywiozłem sobie z domu samego Mistrza – z Odense, w Danii. Nieopodal biurka – biblioteczka z moimi książkami i różnymi sentymentalnymi rodzinnymi pamiątkami.
OB: Mam ochotę popytać o kwestie techniczne związane z wydawaniem Twojej literatury. Wiem, że kilka książek wydałeś w wydawnictwach tradycyjnych, a inne w selfpublishingu, np. Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości w internetowym serwisie Ridero. Jaka jest według Ciebie różnica i która opcja wydawnicza jest bliższa Tobie jako autorowi?
JN: Dla ścisłości: Opowiadania te doczekały się wydań w dwóch różnych oficynach. Pierwszą była Novae Res, a dopiero później zdecydowałem się na Ridero. Dlaczego tak? Jako pragmatyk chciałem zdobyć nowe dla mnie doświadczenie, jakim jest selfpublishing. W czym jest lepszy, w czym gorszy dla pisarza? Dziś już wiem: preferuję ten drugi. Dlaczego, a dlatego że potrafię samemu zadbać i zadecydować o polityce promocyjno-reklamowej moich publikacji i poprowadzić ją. Wiem też jak zorganizować swoje spotkania z czytelnikami. A poza wszystkim lubię osobiście dobierać i współpracować z korektorami, recenzentami, chcę wreszcie dokładnie wiedzieć, ile naprawdę mogę zarobić na sprzedaży każdego egzemplarza i ile tak naprawdę na nim zarabiam. Jeśli jednak ktoś postanowiły bezkrytycznie pójść za moim przykładem, uczulam na niemiernie istotny aspekt: selfpublishing nie zapewnia nam praktycznie ani reklamy, ani promocji, nie wspominając już o sieci sprzedaży. Ściślej rzecz biorąc, nie czyni tego w ramach konwencjonalnej współpracy. Można oczywiście takie usługi im zlecić, ale są niezmiernie drogie i, jak kiedyś miałem okazję ocenić, niespecjalnie skuteczne. Jeśli więc nie dysponujemy własnym kręgiem odbiorców, na przykład świetnie funkcjonującym i chętnie odwiedzanym przez czytelników fanpejdżem (mi akurat, jak wcześniej opowiedziałem, udało się taki stworzyć, udało się mi otoczyć wspaniałym i wielotysięcznym gronem fanów), rozważmy, czy taka forma publikacji ma jakikolwiek sens. No chyba że chcemy sobie wydać książkę w kilkunastu egzemplarzach i nie bacząc na niedoróbki tekstu, rozdać ją wśród grona przyjaciół. Publikowanie w renomowanej oficynie uwalnia nas z kolei od wielu trosk, ale uwaga: wcale nie zwalnia ze żmudnych zobowiązań, typu: współpraca z redaktorami, korektorami, menedżerami. Niektóre wydawnictwa zobowiązują nas do uczestnictwa w narzucanych przez nich wywiadach, spotkaniach z czytelnikami, co wbrew pozorom nie zawsze bywa dla autora samą bezstresową przyjemnością. Ja, na przykład, niespecjalnie lubię udzielać wywiadów. I jeśli uczyniłem wobec Ciebie wyjątek, Olgo, to tylko z uwagi na autentyczną sympatię, jaką do Ciebie żywię, a którą w moim sercu zaskarbiłaś swą piękną towarzysko-literacką aktywnością… No i jeszcze jeden aspekt: renomowane wydawnictwa często stawiają przed debiutantami wysoko ułożoną poprzeczkę. Tylko nielicznym, tym najlepszym, dane będzie ją przeskoczyć.
OB: Jestem wdzięczna Januszu za Twoje zaufanie.
Inspiruje Cię wielka muzyka, miejsca – jak Paryż, Warszawa czy Stare Babice i spotkania z ludźmi, co mogę śmiało powiedzieć widząc Twoją otwartość i zaangażowanie w grupach literackich, jak Niebieskie Pingwiny Justyny Karolak i Martyny Goszczyckiej. Bierzesz udział w ćwiczeniach literackich na równi z początkującymi pisarzami, co przyznam jest poruszające i wspaniałe. Co sam zaliczyłbyś do skrzyni Twoich inspiracji?
JN: Co, a raczej: kogo! Ludzi, Olgo! Przede wszystkim ludzi. To oni są dla mnie największą inspiracją, to ich losy, ale także doświadczenia, którymi mimowolnie i ze mną, i z innymi obficie się dzielą, są najskuteczniejszym stymulatorem i dopingiem dla mojej weny. Kocham zwyczajnych mądrych ludzi. Ale pod pięknym i nobliwym słowem „mądrość” niekoniecznie rozumiem nagromadzoną przez kogoś wiedzę, niekoniecznie erudycję, a nawet nie dowcip, polot i czyjąś rozwagę. Kocham ludzi, którzy wiedzą, czego od życia oczekują, którzy aktywnie zmagają się z przeciwnościami losu i podążając do celu (nie tylko utartymi ścieżkami), doskonale współistnieją z innymi. Kocham ludzi otwartych na drugiego człowieka i życzliwych dla innych ludzi – bo te cudne osobowościowe atrybuty to także przecież cząstka człowieczej mądrości.
W swoim życiu nieraz już spotykałem tak właśnie rozumianych przeze mnie mądrych ludzi. I zawsze doświadczałem od nich czegoś zacnego, dobrego. Dziś odnajduję ich na moim fanpejdżu, ale także na różnych innych internetowych blogach i forach, w tym także na literackich grupach, o których wspomniałaś w pytaniu. Intuicyjnie czuję, że w tych kapitalnych skupiskach mądrych ludzi zgromadziła się wyjątkowa ich obfitość. Gdybym musiał więc teraz wymienić ich z imienia, miałbym olbrzymi problem, bo nikogo nie chciałbym z nich pominąć.
Jednak jest taka jedna, jedyna, niezwykła, niezwyczajna, a jednocześnie bardzo życzliwa i ciepła osoba, dla której chciałbym uczynić wyjątek. To Justyna Karolak. Skromna dziewczyna z Łodzi, o wielkim sercu społeczniczki. Od wielu lat nie poznałem nikogo o tak wyjątkowo pięknej i przyjacielsko nastawionej do ludzi duszy (którą chyba wszyscy jednako u Justyny dostrzegamy). Nikogo innego, kto tak bardzo ofiarnie i zawsze żarliwie wspomaga swym doświadczeniem i mądrością pisarską brać. Nikogo, kto jak Justyna Karolak, potrafi łączyć kompetencje z wylewnością swego serca, rozumu i duszy, nikogo, kto miłując piękne frazy i słowa, tak ochoczo dzieli się nimi z innymi. Dzięki takim ludziom jak Justyna, wszyscy stajemy się wewnątrz piękniejsi, lepsi, mądrzejsi. Cieszę się, że los obdarował mnie możliwością spotkania w swym życiu i poznania takiego życzliwego ludziom i tak mądrego człowieka jak Justyna.
OB: Myślę o Justynie – wspaniałym człowieku, pisarzu i humaniście – że jest rozrzutna, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Pan Bóg wszystkie swoje palce zanurzył w jej włosach w akcie stworzenia…
Wracam jednak do Ciebie z pytaniem czy masz ulubioną książkę lub autora czy autorów, których czytujesz najchętniej?
JN: Och tak! Oczywiście. Jednak, jeśli spodziewasz się, że oto za chwilę podzielę się z Tobą jakąś nietuzinkową zjawiskową lekturą, bądź wskazaniem na twórczość pisarza adresującego swoje dzieła do jakiegoś elitarnego, wysublimowanego kręgu odbiorców, zawiedziesz się. W końcu to dzieło, które zaraz zapowiem, to bardzo popularna powieść, jedna z tych, które, w moim przekonaniu, naprawdę trafiły pod strzechy i zagościły w nich na dobre. Jego autorką jest Maria Dąbrowska… Mówiąc krótko: Noce i dnie. Dlaczego akurat Noce i dnie? – Bo bez cienia wątpliwości jest to arcydzieło, które mogłoby być i jest moją mentalną biblią, lekturą na dobre i złe czasy, podręcznikiem do zrozumienia kolorytu i kształtów miłości, barwnym pamiętnikiem rodzinnych sielanek, ale i kroniką egzystencjalnych dramatów, następstw pokoleniowych zmian, ludzkiego zmagania się z traumą wojny, pytaniami o przeznaczenie, o sens życia… Jest to moja najbardziej ukochana książka-amulet. Niektóre z niej powiedzenia znam na pamięć i przytaczam w stosownych okolicznościach. Po inne sięgam doraźnie. Chcesz, abym podzielił się jednym z nich?
OB: Bardzo proszę…
JN: W życiu są noce i dnie, ale bywają też i niedziele. /M. Dąbrowska/ Olgo, ta nasza rozmowa, ten wywiad – to także jedna z niedziel mojego życia… A co do moich ulubionych pisarzy – ich nazwiska już tu padały: Andersen, Turgieniew, Reymont… Twórczość Tokarczuk, wstyd się przyznać, dopiero poznaję. Jednak już czuję, że dołączy do grona moich ulubionych. Narracyjny styl naszej noblistki – na który, w ślad za orzeczeniem noblowskiej kapituły, już zwróciłem uwagę, to bez dwóch zdań absolutne mistrzostwo.
OB: Jeśli chciałbyś w jakiś szczególny sposób pozdrowić czytelników bloga Kobietą być, to zapraszam Cię serdecznie…
JN: W szczególny sposób, powiadasz? To może uczynię to na modłę romantyczną: od serca i duszy? Może tak być?
OB. Jak najbardziej, chcemy tu mówić do serc i dusz czytelników…
JN: Pozwól, zatem, że na pożegnanie zadedykuję i Tobie, Olgo, i wszystkim Twoim gościom bloga pewną moją niezwyczajną pisarską „pocztówkę”. Ułożyłem ją jako bardzo młody adept pióra, wiernie wzorując się na opowiadaniu ukochanego przeze mnie Turgieniewa.
W całym naszym wywiadzie wielokrotnie padało słowo „miłość”. Mógłbym chyba nawet zaryzykować twierdzenie, że to najpiękniejsze ludzkie uczucie było motywem naszej rozmowy. Stąd i pożegnalny utwór, pocztówka, o której wspomniałem, także będzie traktowała o miłości. Zresztą, taki jest też i jej tytuł: Miłość.
***
Był rześki wiosenny wieczór, wiele, wiele lat temu. Pamiętam jednak jak dziś. Wracałem z psem ze spaceru. Biegł przede mną wesoło, nosem tykając ziemi i wywąchując z niej wszystkie skrycie chowane tajemnice lasu. Nagle zdrobnił kroku, jakby ujrzał dzicz. Podniosłem wzrok, spojrzałem wzdłuż alejki i zobaczyłem malutkie pisklątko z zaropiałymi oczkami i białym puszkiem na głowie. Wypadło z gniazda i siedziało bezładnie, trzepocząc ledwo wyrośniętymi skrzydełkami. Mój pies wolno zaczął się do niego zbliżać, gdy nagle, z pobliskiego drzewa, zerwał się stary czarnoskrzydły wróbel i jak kamień spadł tuż przed samą jego mordą… i cały nastroszony, z rozedrganym i żałosnym piskiem dwa razy skoczył w kierunku zębatej, otwartej paszczy. Rzucił się, by bronić, zasłonił sobą swoje bezbronne maleństwo. Lecz całe jego malutkie ciało drżało z przerażenia, głosik zdziczał i ochrypł, umierał ze strachu! Dla obrony poświęcał całego siebie… Cóż za olbrzymim potworem musiał mu się wydawać pies! A mimo to nie usiedział w bezpiecznej kryjówce wysokiego drzewa. Siła silniejsza od jego woli zrzuciła go stamtąd.
Mój wilczur zatrzymał się, cofnął pół kroku. Widocznie i on uznał tę siłę… Pobiegłem odciągnąć znieruchomiałego psa, przeniosłem pisklę do gniazda i oddaliłem się w pokorze. Tak, w pokorze przed tym malutkim bohaterskim ptaszkiem, przed jego macierzyńskim, miłosnym porywem. Miłość, pomyślałem, miłość jest silniejsza od śmierci i od strachu śmierci. Tylko ona, tylko miłość podtrzymuje i kieruje życiem…
Janusz Niżyński
***
Kochani! Pamiętajmy: uganiając się w życiu za pieniądzem, władzą, sławą – można trwać w złudnych nadziejach, że zdobywając to wszystko, będziemy królami życia. Ale porzućmy takie myślenie: nie będziemy! Prawdziwą królową życia jest tylko Miłość! Rozpisując kolejne akapity w swych terminarzach, nigdy o niej nie zapominajcie. Nie ustępujcie w jej poszukiwaniach, a gdy już znajdziecie – pielęgnujcie i strzeżcie. Tylko miłość nadaje życiu sens we wszystkich jego odcieniach, tonach i barwach! Tylko ona, tylko miłość podtrzymuje i kieruje życiem…. Kochani, znad klawiatury mojego laptopa wszystkich Was od serca pozdrawiam!
OB: Miłość jest piątym wymiarem czasoprzestrzeni, w której żyjemy i z pewnością tym najbardziej upragnionym.
Januszu, ślicznie dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia i rozmowę.
JN: Olgo, cała przyjemność po mojej stronie!

Fot. Janusz Niżyński w Domu Polonii
Janusz Niżyński – BIO
Janusz Niżyński — autor poczytnych książek dla dzieci i dorosłych, od ponad dwudziestu lat uprawia działalność literacką na jednej z najstarszych stron w zasobach polskiego Internetu: Janusz.Nizynski.pl W dorobku posiada m.in. takie formy literackie jak: powieści, felietony i bajki, w tym także dla dorosłych. Oprócz książek publikował też liczne felietony w prasie ogólnopolskiej i korporacyjnej. Jego fanpage na Facebooku zrzesza tysiące fanek, fanów, czytelniczek i czytelników.
Strony i miejsca w necie:
https://www.facebook.com/Janusz1228/
https://www.facebook.com/Fanki.fani.Rudowlosej/
https://www.youtube.com/user/janusz1228/
Instagram: Jbnusz_Nizynski_Autor
Zdjęcie Janusza Niżyńskiego ze zbiorów rodzinnych pisarza, opublikowane za jego zgodą.
Marzec, 2020
Wszystkie prawa zastrzeżone
irena omegard
14 marca, 2020Nadeszła pora na zadumę. Olgo! Jesteś wspaniałą osobą, która wyciąga i naciąga na sekrety. Czytam z zapartym tchem. Przyznaję, że często do nich wracam. Zaskakujesz. Kto będzie następny? Brawo Janusz Niżyński, inżynier z piękną i bogatą wyobraźnią
Olga Bartnik
14 marca, 2020Irenko, pięknie dziękuję. Ja tylko bardzo lubię stawiać pytania… i odkrywam jakich niezwykłych odpowiedzi ludzie udzielają. Wszystkie brawa należą tu do Janusza.
A Tobie, droga pisarska duszo, dziękuję za to, że czytasz i wspierasz. Co do Twojego zapytania – to niespodzianka i obietnica za razem. Nie zdradzam… Mocne uściski, Olga
Janusz Niżyński
14 marca, 2020Co do Olgi – pełna zgoda, Ireno. A co do mnie… Ja tylko odważyłem się nieśmiało odpowiadać na Olgi pytania.
Piękna i bogata wyobraźnia, przypuszczam, mieszka w duszy prawie każdego. Nie każdy jedynie chce uchylać jej wrota.
jarek
14 marca, 2020Bardzo Wam – Olgo, Panie Januszu za tę rozmowę dziękuję…
Pozwoliłem sobie puścić jej fragmenty w przestrzeń Fb… Liczę na wybaczenie za to, iż bez pytania… ale sami zwracaliście wiele uwagi w trakcie tej rozmowy na aspekt miłości…. skorzystałem więc z nadarzającej się okazji.
Serdecznie pozdrawiam
Olga Bartnik
14 marca, 2020Dziękuję Jarek, rozmowa z Januszem zostawiła również we mnie ślad. Jestem wdzięczna za to, że komentujesz i dzielisz się tym, co ma dla Ciebie wartość. Pozdrawiam, Olga
Janusz Niżyński
14 marca, 2020Panie Jarku, a ja dziękuję Panu za komentarz. Serdecznie pozdrawiam!
(A w wolnych chwilach zapraszam Pana do odwiedzin mojego fanpejdżu na FB: https://www.facebook.com/Janusz1228/ )
justynakarolak
15 marca, 2020Kochani, Olgo i Januszu, dziękuję Wam obojgu za możliwość lektury tak interesującego wywiadu: Janusz objawił w nim bogactwo swojej osobowości nie wyłącznie pisarza, ale szerzej – człowieka sztuki, także wrażliwość na artyzm i na drugiego człowieka oraz niezwykłą, zacną kulturę wypowiedzi, Ty zaś, Olgo, po raz kolejny udowodniłaś, że w rozmowach z ludźmi sztuki czujesz się niczym szczęśliwa rybka w czystej, błękitnej, ślicznej wodzie 💙. Że już nie wspomnę o kawalkadzie superlatyw, która spłynęła tu na mnie… jestem obłąkańczo wręcz wzruszona – dziękuję Wam z całego umysłu i serca! To była prawdziwa i niezastąpiona Głębia przeżyć 🥰.
Nie byłabym sobą, gdybym nie podzieliła się z Wami obojgiem refleksją natury egotycznej, a pewnie nawet egoistycznej: nie wiem, czym zapracowałam sobie na tyle pochwał i cudnego uznania z Waszej strony, ale bardzo pragnęłabym zasłużyć autentycznie – choć na połowę z owych przeczytanych tu komplementów… Gdybym istotnie osiągnęła tę jedną drugą galaktyki piękna, którym mnie obsypaliście, byłabym spełnionym, przeszczęśliwym osobnikiem… Raz jeszcze dziękuję za tę ucztę i kosmiczny kawał wzruszeń osobistych, których we dwoje mi dostarczyliście!
Olga Bartnik
15 marca, 2020Justyno, Dziękuję Ci pięknie za Twoje słowa. Ze swojej strony postaram się dostarczyć Ci wielu jeszcze głębokich wzruszeń. Uściski, Olga
Janusz Niżyński
15 marca, 2020Kartezjusz kiedyś powiedział, że ludzie wielkiego ducha są najbardziej ze wszystkich ludzi pokorni i skromni. Twoja, Justyno, skromność i zakłopotanie jakże prostolinijnym są myśli Kartezjusza potwierdzeniem.
Dziękuję za przepiękny komentarz.
justynakarolak
15 marca, 2020Januszu, Ty mnie nie tylko fenomenalnie komplementujesz, Ty mnie po prostu rozpieszczasz 💙💙💙.
Anna Judge
15 marca, 2020Olgo ( Olu ), Januszu, niepowtarzalną atmosferę wywołaliście pytaniami i odpowiedziami . Olśniewający wywiad. Dziękuję! Myślę, że w tym wrażliwym tandemie jest Wam do twarzy))) Wspomnieliście także oboje o jeszcze jednej istocie kierującej się miłością d drugiego człowieka, literatury i sztuki w ogóle : Justynie Karolak. We troje bezsprzecznie się uzupełniacie. Jestem dumna ,że czytając Was mogę się otrzeć o uczucia i wrażliwość do jakich sama dążę.
Olga Bartnik
15 marca, 2020O, tu to czuję się jak ta mała, drepcząca między ich nogami siostra dwu wielkich sióstr – Wiary i Miłości, jak Nadzieja z poematu Charlesa Peguy. Pięknie dziękuje Ci Aniu, że czytasz i dzielisz się swoimi odczuciami po przeczytaniu wywiadu. Tyle dobra idzie w świat 🙂 Śliczny uśmiech Ci posyłam, Olga
justynakarolak
15 marca, 2020Aniu! I teraz Tyś mnie wzruszyła… DZIĘKUJĘ 💙💙💙.
Janusz Niżyński
15 marca, 2020Aniu, bardzo dziękuję!
Można komuś powiedzieć: „kocham Cię!” na milion sposobów, na przykład: ubierz się ciepło / zadzwoń, jak będziesz na miejscu / połóż się wcześniej…
Ale można i na milion sposobów wyrazić swój podziw za tak nadzwyczajnie trafny komentarz, jak Twój.
Ja uczynię to zwięźle i krótko: perfekt!