Justyna Karolak – człowiek, kobieta, pisarz, redaktor, dziennikarz, publicysta. Scenograf z pierwszego zawodu, pisarz i redaktor z drugiego – tego z miłości. Autorka kilkunastu powieści, z czego trzy wydała tradycyjną ścieżką wydawniczą – Tropiąc jednego wilka (2012), Głowa do pokochania (2015), Kobiety i szatani (2019) oraz jedną w formie e-booka Mowa kruka (2016). Autor baśni dla dorosłych i dla dzieci. Redaktor, który mocuje się ze słowami i opowieściami innych pisarzy. Autorka podkastów dla pisarzy i wszystkich zainteresowanych procesami tworzenia literatury Głowa Pisarza i Serce Pisarza na Youtube. Redaktor naczelna działu Literatura serwisu kulturalnego Toster Pandory.
Autorka i Pani przestrzeni literackich w internecie: Karolakowo.pl, Redaktorzy, edytorzy, pisarze i inni, Niebieskie pingwiny, Sałatka filmowa. Skarbnica wiedzy o kulturze, tytan pracy, piękna, intrygująca kobieta, introwertyk.
…droga sama w sobie jest celem…
Olga Bartnik: Dziś w przestrzeni Kobietą być i grupy Głębia mam przyjemność gościć Justynę Karolak – Pisarza, redaktora, publicystę. Witaj, Justyno.
Justyna Karolak: Dzień dobry. Dziękuję za zaproszenie do tego wywiadu – bardzo mi miło.
OB: Na Kobietą być pojawiła się właśnie recenzja Twojej ostatnio wydanej powieści Kobiety i szatani. Gratuluję Ci wspaniałej książki. Jak jest ona przyjmowana przez czytelników?
JK: Dziękuję Ci za pochwałę Kobiet i szatanów i za ciekawą, pełną recenzję. Premiera wydawnicza tej powieści odbyła się niedawno, około miesiąc temu, na razie zarówno czytelnicy, jak blogerzy recenzujący przyjęli to moje dziwne, diabelskie uniwersum pozytywnie, z czego oczywiście się cieszę, ale też jestem świadoma, że kształt tych ocen może ulec z czasem gruntownym zmianom. W tej chwili jestem pisarzem naprawdę szczęśliwym, bo okazało się, że książkę przyjęli bardzo dobrze nawet tacy czytelnicy, którzy na co dzień poruszają się w całkiem innych konwencjach niż te, które ja uprawiam, a uważam, że to największy sukces osobisty pisarza. Bo stosunkowo łatwo jest zaprojektować i stworzyć taką opowieść literacką, która celuje w bardzo konkretny gust, która jest bezpieczna i na pewno trafi do konkretnych, z góry przewidzianych adresatów. Na przykład piszesz kryminał, czyli posługujesz się określoną, jasno definiowalną konwencją – wtedy masz czyste szanse, że szybko przyciągniesz do siebie wiernych fanów gatunku. Dużo trudniej jest zaryzykować – napisać taką powieść, której zadaniem jest przyciągnąć do siebie ludzi spoza spektrum ich gustu. Kiedy ktoś mówi mi tak: wiesz, ja normalnie nie czytam takich rzeczy, to jest najdziwniejsza książka, jaką czytałem, ale jakoś chciałem ją przeczytać, nie mogłem przestać – to to jest dla mnie jako pisarza największy komplement. I coś takiego udało mi się uzyskać właśnie tą powieścią. Ta powieść była pomysłem ryzykownym na tyle, że mogła całkowicie się nie przyjąć, a jednak… Nie ukrywam, że jej odbiór napawa mnie otuchą.
OB: W którym momencie wypuszczasz książkę z rąk? Po napisaniu, redakcji czy dopiero po wydaniu, gdy trafia z twoich do dłoni czytelnika?
JK: Nie jestem pewna, o co dokładnie pytasz – co to znaczy: „kiedy wypuszczasz książkę z rąk”. Ale spróbuję odpowiedzieć intuicyjnie: cały proces budowania powieści jest wieloetapowy. Mówiąc w wielkim skrócie: po zwieńczeniu etapu pisania i po naniesieniu serii autokorekt i autoprzeredagowań przekazuję powieść wydawcy, więc już niejako wypuszczam ją spod swoich skrzydeł, ale tylko częściowo, czy tylko pozornie. Czekają mnie jeszcze korekty i redakcje wydawnicze, które znowu jako pisarz muszę pilnie przeanalizować, potem powieść powędruje do specjalisty od składu, a potem znowu po raz kolejny do mnie, do tak zwanej korekty autorskiej. Więc w pewnym sensie takich momentów żegnania się z własną powieścią jest mnóstwo, ale ja traktuję je powierzchownie, bo w każdym z tych momentów powieść ciągle należy do mnie, mimo że już pracuje nad nią cały zespół ludzi. Dopiero z chwilą kiedy wydrukowana książka trafia do księgarni, czyli dopiero wtedy, kiedy mogą ją kupić czytelnicy, to dla mnie ten punkt definitywnej rozłąki. Od tej chwili już nic nie zależy ode mnie, mogę tylko biernie obserwować wyniki sprzedażowe i reakcje recenzentów, ale na nic względem tej książki nie mam już wpływu. Czytelnicy nadają jej własne znaczenia, interpretują treść, oceniają estetykę i tekstu, i wydania – to wszystko dzieje się poza mną, jest całkiem zewnętrzne. I kiedy to się dzieje, ja i książka rozdzielamy się na dobre i na zawsze. I to jest ten moment, w którym wkładam swoją łepetynę pisarza do planowania i pisania następnej powieści.
OB: Dla kogo piszesz? Kto jest czytelnikiem Twoich powieści?
JK: Życie pisarza ma taki konstrukt, że moje intencje to jedno, a reakcje czytelników to drugie. Te dwa światy tylko czasami przecinają się ze sobą czy zazębiają. Ja lubię myśleć, i z taką intencją piszę swoje powieści, że robię literaturę dla człowieka. Nieważne, ile ten człowiek ma lat, jakiej jest płci. Dużo istotniejsze jest to, jaki ma temperament, czego w literaturze szuka. Jeśli człowiek lubi literaturę refleksyjną, lubi się zastanawiać, drążyć, ulegać atmosferze czy to demonicznej tajemnicy, czy po prostu aurze pewnej niewygody, drażniącej treści, to jest mój potencjalny czytelnik. Ale reakcje świata na moją literaturę to oddzielna sprawa, która rządzi się własnymi prawami, a ja rozumiem te prawa tylko częściowo. Próbowano włożyć mnie na półkę z literaturą kobiecą – mówiono: to jest literatura feministyczna. Próbowano też całkowicie odwrotnie – mówiono: to nie jest literatura feministyczna, tylko wręcz antykobieca. Jedni wołali, że jestem nieprzystosowana i anachroniczna, balzakowska, drudzy wołali przeciwnie, że jestem zbyt nowoczesna – cokolwiek to znaczy… Wszystkie te, tak sprzeczne z sobą, kategoryzacje tego, co piszę, zawsze wprawiały mnie w wielkie zdziwienie – wręcz w stupor poznawczy, bo nawet nie w dysonans… Ja sama identyfikuję się z postawą humanistyczną, i tyle mogę o sobie i swoim pisaniu powiedzieć na pewno… ale to, jak definiuję humanizm, to szeroki temat na całą odrębną dyskusję. Mam nadzieję, że może kiedyś uda nam się taką dyskusję sobie zorganizować – byłoby bardzo miło.
OB: Bardzo chętnie podejmę w przyszłości taką rozmowę. Piszesz powieści, opowiadania, miniatury, artykuły literackie i publicystyczne, reportaże, recenzje literackie i filmowe. Jesteś redaktorem. To szerokie spektrum aktywności na polu literatury. W jaki sposób znajdujesz na nie czas?
JK: Akurat reportażu nie napisałam nigdy, nie licząc tylko szkiców reportażowych w ramach edukacji dziennikarskiej – z zawodu jestem dziennikarzem. Bardzo lubię czytać reportaże, zwłaszcza te silnie literackie, jak na przykład Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall, ale sama nie pisuję reportaży. Jeśli mówimy o moim pisarstwie, to interesuje mnie przede wszystkim powieść, na drugim miejscu opowiadanie, a zarabiam na życie jako redaktor… Trudno mi wyjaśnić, jak znajduję czas na te aktywności – z mojej perspektywy wygląda to raczej bardziej banalnie niż wymownie. Mnie ciągle towarzyszy takie poczucie, że robię właśnie za mało, że tkwię w niedoczasie, że mogłabym czy powinnam więcej i szybciej. To poczucie wynika chyba z głodu życia – uważam, że życie jest tak fascynujące, że chciałabym je pożreć, czasem aż popadam w żałość, w pewien charakterystyczny wewnętrzny stan smutku, że istnieje tyle wspaniałych, genialnych książek do przeczytania, filmów i obrazów do zobaczenia, że przecież jedno marne życie to drastycznie za mało, żeby wycisnąć wszystkie soki… I z tej bezsilności – z tego poczucia żalu, że nie zdołam, nie zdążę zgłębić wszystkich niezwykłych dorobków myśli ludzkiej, że nie zdążę przeczytać wszystkiego, co bym pragnęła, siadam i piszę, buduję własne światy literackie… A inny powód, dla którego podejmuję tych kilka różnych aktywności, ten przyziemnie pragmatyczny, jest taki, że pisanie każdej powieści za długo trwa, to okropnie żmudny, wysiłkowy proces, dlatego przecinam sobie pracę nad powieścią pisaniem innych form, zdecydowanie krótszych – czasem literackich, a czasem publicystycznych czy po prostu blogowych. Nazywam to wietrzeniem głowy pisarza.
OB: Kształciłaś się w pierwszej kolejności na artystę plastyka? Mówisz o wprowadzeniu Cię w świat sztuk plastycznych przez Twojego tatę. Jak to się stało, że Twoje zainteresowanie literaturą zwyciężyło?
JK: Cóż, rzeczywiście dostałam w spadku genetycznym po tacie coś takiego, co prywatnie nazywam skazą artystyczną – niektórzy nazywają to predyspozycjami do sztuki, inni talentem. Z początku było mi po drodze z plastyką – każde dziecko najpierw rysuje, bawi się kredkami i farbami, litery przychodzą do człowieka później. Ja jako dziecko dodatkowo żyłam w otoczeniu obrazów i ikon, czyli rosłam sobie w pracowni plastycznej taty, to był dla mnie bardzo naturalny świat. Ale kiedy tylko poznałam kształt liter, zrozumiałam, że to to samo, co rysowanie, tylko inaczej. Od tej chwili to, co miałam do wyrażenia, do zapisania za pomocą kresek i kolorów, mogłam wyrazić i zapisać w inny sposób. I tak dorastałam z dwoma żywiołami u boku, każdy z nich szarpał mnie w swoją stronę. Do liceum poszłam z myślą, że będę pisarzem, w połowie liceum doszłam do wniosku, że będę malarzem, wtedy porzuciłam profil humanistyczny i przepisałam się do klasy ogólnej. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, zadeklarowałam sama przed sobą, dokładnie w dniu urodzin, że jednak wolę być pisarzem, ale… i tak poszłam najpierw w kierunku plastycznym, dziennikarstwem zajęłam się w drugiej kolejności, choć po drodze pisałam swoje pierwsze „dorosłe” powieści… Dlaczego najpierw postawiłam na malarstwo? Jestem skrajnym introwertykiem, a obraz malarski jest przedmiotem bardziej fizycznym niż książka, która w znacznym sensie jest strukturą efemeryczną, nie tak namacalną jak malarstwo, no więc uznałam, że za obrazem będzie mi łatwiej się schować, ukryć przed światem. W tamtym młodocianym czasie myślałam, że literatura jest bardziej obnażająca od plastyki, i że przez to byłaby dla mnie jako introwertyka zbyt trudna do zniesienia. Dopiero z latami życie cierpliwie uczyło mnie, że jest wręcz zupełnie odwrotnie: malarstwo jest biologiczne, to dosłownie dusza i krew twórcy wyjęte na sam wierzch, nagie i bezbronne. To właśnie w literaturze można się doskonale schować, a nie w malarstwie – literatura to zadziwiające, przewrotne, wspaniałe kuglarstwo, to dziedzina twórcza idealna dla takich ludzi jak ja, pełnych wstydu i strachu, to wprost wymarzone środowisko do maskowania się. No więc ostatecznie wybrałam właśnie literaturę – po prostu wybrałam dziedzinę bezpieczniejszą dla swojej emocjonalności.
OB: We wspaniałych inspiracjach malarskich, które wskazujesz w powieści Kobiety i szatani, odznacza się szczególny rys jeszcze innej ze sztuk – sztuki cyrkowej? Przyznam, że patrzyłam na obrazy, szczególnie Picassa, Chagalla z fascynacją. W swoim słuchowisku internetowym wspominasz o tym, że miałaś doświadczenie związane z pracą w cyrku. Co wnosi takie doświadczenie w świat pisarza? Jakiej części Twojej wrażliwości dotyka?
JK: Rzeczywiście jako młoda dziewczyna przez dwa sezony letnie podróżowałam razem z cyrkiem… Tak, masz rację: chciałam spędzić w środku cyrku czas po to, żeby poniekąd zbliżyć się do Picassa, żeby lepiej zrozumieć jego sposób myślenia, obrazy takie jak Rodzina kuglarzy… Picasso był zafascynowany corridą, doszłam do wniosku, że w naszej polskiej kulturze najbliższym odpowiednikiem corridy może być cyrk… Przemieszczanie się co dzień z miasta do miasta, życie w ciągłym ruchu, w trupie cyrkowej – to doświadczenie czegoś w rodzaju cyganerii. No i w tej cyganerii, prócz dziwnej prozy życia oderwanej od korzeni – bo świat na kółkach nie ma żadnych korzeni – jest ta cała wyjątkowa, frapująca przestrzeń maskarady, spektaklu… Cyrk jest jak teatr i pokaz mody jednocześnie, ale to połączenie tworzy razem kompletnie samodzielną miksturę. No i jest ta druga strona tego całego teatralno-akrobatycznego widowiska, której gość cyrku nie może zobaczyć i nie ma o niej pojęcia – o tym wiadomo tylko wtedy, kiedy przebywa się w środku. Ale co to takiego – nie powiem. Może kiedyś Ty i Czytelnicy Głębi przeczytacie o tym w jakiejś mojej powieści, może znajdziecie tam jakieś ślady cyrku, tej tajemniczej, kolorowej przestrzeni… Co daje takie doświadczenie pisarzowi, a nie malarzowi? Tak, to kluczowe pytanie. Do tej pory je sobie zadaję, choć od mojego pobytu w cyrku minęło dwadzieścia lat, ale tej pełnej, wyczerpującej odpowiedzi jeszcze nie uchwyciłam…
OB: Jako swoje poletko wybrałaś literaturę piękną. Dlaczego?
JK: Jeśli już rzucać się z wysokości, to tylko do Wielkiego Kanionu, a nie skakać z dachu trywialnie szarego wieżowca. Nigdy nie lubiłam poddawać się zawczasu, nie wiem, co to walkower. Mam świadomość i bardzo realne poczucie swojej małości, swojej niedoskonałości, ale tylko literatura piękna jest tak trudna i nieprzeciętna, że nawet nie rozważałam wyboru innej drogi literackiej. Jeśli na literaturę piękną okażę się za mała, niewystarczająco zdolna – trudno, w porządku, nic nie szkodzi. Ale skoro już podjęłam to iście hazardowe postanowienie, że chcę przeżyć swoje życie w skórze pisarza, to musi być Wielki Kanion. Albo wszystko, albo nic – sztuka nienawidzi kompromisów. Na kompromisy mogę chodzić ze swoimi kompleksami, ale nie ze sztuką. Bardzo możliwe, że moje marzenia i wysiłki nie zaprowadzą mnie wcale w żadne ważne miejsce, że Parnasu nie zobaczę nawet z bardzo daleka, ale chcę codziennie zaglądać do Wielkiego Kanionu – właśnie tyle i tylko tyle na pewno mogłam sobie obiecać.
OB: Mówisz, że pisarz może być geniuszem albo rzemieślnikiem. Kim Ty się czujesz?
JK: Nigdy nie powiedziałam, że pisarz może być geniuszem albo rzemieślnikiem – powiedziałam, że pisarz może być albo geniuszem, albo artystą, albo rzemieślnikiem. Przy czym chcę podkreślić, że artyzm to szersze miano niż rzemieślnictwo, za to rzemieślnictwo ma wymiar bardziej fundamentalny od artyzmu. Nie można być artystą, nie opanowawszy rzemiosła, natomiast można być wybitnym, zachwycającym rzemieślnikiem i zupełnie nie czuć przy tym żadnych potrzeb artystycznych. Genialność to całkiem samodzielna kategoria, Leonardo da Vinci to geniusz, Nicola Tesla to geniusz, Mozart to geniusz, a w świecie literatury – na przykład Hermann Hesse. Ja za Hessem mogłabym co najwyżej nosić piórnik z przyborami do pisania, gdyby Hesse był tak wspaniałomyślny i mi pozwolił… Na pewno myślę o sobie jako o artyście – rzemiosło to dla mnie za mało, chociaż odnoszę się do niego z wielkim szacunkiem, ale chciałabym na jego bazie coś budować… Czasem kiedy siedzę zamyślona głęboko nad pustą kartką, czuję, że mój geniusz fruwa gdzieś po pokoju, unosi się pod sufitem – zadzieram głowę, żeby zobaczyć, jak wygląda, czym on jest… eeee – jednak nieeee… To nie geniusz – to tylko mucha, która wpadła przez okno.
OB: W Twojej powieści i krótszych formach, które znam, widać wspaniałą dbałość nie tylko o treść, lecz także i formę – język polski. W jaki sposób szkolisz swój warsztat w tym zakresie?
JK: Czytam, piszę, czytam, piszę, redaguję, redaguję, redaguję, piszę, czytam… Nie znam innych metod na ćwiczenie warsztatu pisarza niż czytanie i pisanie. Każda z tych czynności ciągnie za sobą własne, określone konsekwencje, a redagowanie to właściwie połączenie, zbicie razem tych dwu czynności – czytania i pisania. W każdym razie rzeczywiście zaliczam się do tych pisarzy, którzy uważają, że forma to także treść, czyli moim zdaniem forma odpowiada nie tylko za kształt estetyczny literatury, ale też nieodzownie niesie na swoim grzbiecie treść utworu – forma jest nośnikiem treści, o tym mówię. Mówiąc wprost: język jest dla mnie bardzo, bardzo ważny. Zmagania językowe to mój chleb powszedni. Ale chcę podkreślić, że istnieje mnóstwo pisarzy, którzy mają na ten temat zupełnie inne niż ja zdanie – są na przykład tacy pisarze, którzy uważają, że fundamentem literatury jest historia, jakaś niebywała, intrygująca, zaskakująca historia. Trudno się z nimi nie zgodzić – oni na pewno mają rację, tyle że niezwykłe, intrygujące historie można spotkać wszędzie, a nie tylko w literaturze. Niezwykłe historie dzieją się wszędzie, naprawdę na każdym kroku – turlają się po chodniku, leżą w błotnej kałuży, malują się mrozem na szybie, skaczą na spadochronie, jedzą kanapkę, zakochują się, biorą rozwód, umierają, rodzą się, umierają, wybuchają, stygną… Wystarczy się pochylić nad przypadkowo napotkaną kałużą, wziąć w palce i rozetrzeć grudkę błota, zobaczyć, co w tym błocie siedzi, jakie ono jest, i już masz niezwykłą historię. Ale jak tę historię ubrać, w co ją ubrać, jakich słów użyć – ooo… ja myślę, że to jest właśnie to wyzwanie, jakim jest literatura. Odpowiednie, przenikliwe słowa nie zalegają na chodnikach tak jak historie. Słowa to arcytrudna żonglerka. Ja uczę się tej żonglerki codziennie od grubych lat, pocę się i załamuję ręce, i znowu wracam, zaciskam zęby i się uczę, a te cwane piłeczki i płonące maczugi i tak ciągle wymykają mi się z rąk…
OB: Dziś wiele osób pisze spontanicznie, amatorsko, traktując pisanie jako odskocznię lub hobby. Globalizacja, dostępność wiedzy i informacji sprawia, że ludzie mają przekonanie, iż nie jest konieczne studiowanie historii literatury i szlifowanie warsztatu latami, by zostać pisarzem. Niemal każdy kto chce może wydać własną książkę.
JK: Ci ludzie mają pełną rację – rzeczywiście doczekaliśmy takich czasów, że dowolną książkę może wydać każdy, kto zechce. Każdy może spełnić nie tylko swoje marzenie o napisaniu i wydaniu książki, ale może też zostać jej samodzielnym dystrybutorem. Osobny wątek to jakość tych wydań – standardy wydawnicze wydawnictw tradycyjnych i poziom wydań self-publishingowych. Dzisiaj mamy tak szeroką rozpiętość tych standardów i poziomów, że można by na ten temat pisać opasłe doktoraty nie tylko z kulturoznawstwa i psychologii, ale też socjologii… Uważam, że to bardzo ciekawe czasy – to niesamowicie interesujące, jak zmienia się świat, jak nowoczesne technologie i narzędzia komputerowo-internetowe wpływają na kulturę, obyczajowość, sposób myślenia społeczeństw… Padły w tym wywiadzie pytania o język, o warsztat pisarza, i to prawda, że jestem maniakiem semantycznym i tytanem pracy, ale nie chciałabym, żeby Twoi Czytelnicy wzięli mnie przypadkiem za wielką perfekcjonistkę, czy żeby pomyśleli, że mam się za wybitną artystkę, bo… wcale tak nie jest – ani trochę w ten sposób o sobie nie myślę. W ogóle uważam, że istotą człowieczeństwa jest zdolność do popełniania błędów, a nie bezbłędność czy wzorcowość, stąd perfekcjonizm jest mi obcy – ja myślę, że robienie sztuki, że robienie literatury to katalogowanie swoich błędów, różnych nieścisłości językowych i tak dalej… No i jestem też olbrzymią miłośniczką blogosfery, jej ludzkiego, zwykłego języka… To wszystko razem składa się na nowoczesny, inny niż znaliśmy w poprzednich wiekach, obraz kultury i literatury. Literatura się zmienia na naszych oczach, przepoczwarza, nie jest już elitarna – rozrasta się i przybiera zróżnicowane formaty, często pokraczne w złym rozumieniu tego słowa i szalenie nieudolne, to prawda, ale czasem również bardzo oryginalne, świadome i po prostu dobre, ciekawe, a niekiedy naprawdę błyskotliwe i zachwycające… Pisanie w ramach hobby, pisanie traktowane jako odskocznia od codziennych problemów to świetny sposób na gospodarowanie wolnym czasem, popieram całym sercem. Gorzej, jeśli amator uznaje się za geniusza – to znów osobny problem do rozpatrzenia, związany chyba z jakimś zaburzonym postrzeganiem swojej własnej psychiki i tożsamości, nie wiem… Ale ja godzę się na ten nowy świat, w którym amatorstwo i profesjonalizm przenikają się z sobą tak, że czasem autentycznie trudno na pierwszy rzut oka je rozdzielić. I wcale nie uważam, że obowiązkiem każdego pisarza jest znajomość historii literatury – uważam, że pewna perspektywa literaturoznawcza, i nawet szerzej: kulturoznawcza, to obowiązek intelektualny i też etyczny redaktora pracującego z literaturą, a nie pisarza… Co do pisarzy – jest ich tak wielu, są tak zadziwiająco różni, że cholera wie, co z tego wyniknie dla świata… nie mam bladego pojęcia, po prostu staram się pilnie obserwować to wszystko, ale nie wiem, dokąd to zmierza i jaki jest tego kluczowy sens.
OB: Zawsze mnie ciekawi miejsce, które nazywam „biurkiem pisarza”, czyli przestrzeń, w której powstają książki. Jak wygląda Twoja? Czy jest jedno szczególne miejsce, w którym przelewasz wenę twórczą na papier lub klawiaturę, czy może wiele?
JK: Zawsze lubiłam pisać powieści odręcznie, w zeszytach, piórem – papier zawsze wydawał mi się sprytnie nośny… Nie mówię tu o tym, że papier jest łatwiejszy do przenoszenia z miejsca na miejsce, bo pod tym względem laptopy i tablety są tak samo skuteczne, mówię o tym, że papier daje pisarzowi jakąś lotność, mobilność, większą swobodę wypowiedzi. Dlatego właśnie na papierze pisałam przez lata, ale dorobiłam się kontuzji pisarskiej, związanej, oględnie mówiąc, ze ścięgnem kciuka prawej dłoni. Łączy się to z bolesnymi stanami zapalnymi i tak dalej, przez co nie za bardzo mogę pisać na papierze, musiałam zaprzyjaźnić się na stałe z komputerem. Tak więc teraz mam biurko z dużym monitorem, i przy tym biurku spędzam większość życia. Na biurku leży stosik książek – takich o języku polskim, plus powieści, które aktualnie czytam albo do których akurat wracam, bo coś tam. Stoi stara niepisząca maszyna do pisania i przelewowy ekspres do kawy. Ale i tak pląsam po mieszkaniu z kartkami i zeszyciskami, rozrzucam je wszędzie, coś tam popisuję w locie długopisem, jakoś nie umiem się do końca wyrzec tego nawyku… Biurko nie ma żadnych szuflad ani wnęk, to prosty blat, trochę przypomina ławkę szkolną. Czasem w nocy wyłażę z laptopem do kuchni i piszę tam przy kuchennym stole, lekko oświetlona ledowym wężykiem wiszącym nad kuchenką.
OB: Mówisz z wielką szczerością o tym, że pisarz jest samotnikiem i że tworzenie literatury wymaga odosobnienia. Jak sobie radzisz z tą osobnością? Czy ona jest dla Ciebie strukturalna, że tak powiem, czy jest wyborem dokonywanym na czas pisania?
JK: Naprawdę bardzo trudno mi odpowiedzieć na to pytanie… Wiem, że pisarze są różni – niektórzy deklarują ekstrawertyczne usposobienie i absolutnie nie uważam, że ich literatura miałaby być czy to gorsza, czy jakkolwiek skazana na porażkę. Natomiast dla mnie osobiście pisanie literatury byłoby prawdziwym koszmarem, gigantyczną mordęgą, gdybym była ekstrawertykiem – bo pisanie powieści wymaga takich nakładów czasu i skupienia, że zupełnie nie umiem sobie wyobrazić wydajności pisarza, który jest z natury bardzo towarzyski i którego ciągle nosi po świecie. Zakładam, że tacy pisarze też istnieją, po prostu ja nigdy takich nie widziałam. Więc z mojego punktu widzenia to życie w pieczarze pisarza, to życie w swoistej samotni na pewno jest czymś strukturalnym w organizmie samego pisarza, z drugiej strony to też jakby praktyczna, banalna konsekwencja czynności pisania. A z trzeciej strony nie chcę demonizować wątku samotności, chociaż czasami rzeczywiście przybiera on formę przykrą, wynikającą z wyrzeczeń, które na rzecz pisania trzeba ponosić, ale ja też mam rodzinę i przyjaciół, ja też, jak większość ludzi, balansuję na granicy pracy i pasji a kontaktów rodzinnych, tak samo jak inni próbuję nadać różnym sprawom, relacjom i zajęciom właściwe proporcje. I tak jak innym – nadanie tych proporcji udaje mi się bardzo różnie, raz ładniej, raz brzydziej. Ale z natury nie tęsknię do tłumów, nie mam jakichś rozbudowanych potrzeb towarzyskich, nie muszę jeździć na wielkie koncerty czy inne imprezy, nie potrzebuję w życiu codziennym natłoku bodźców zewnętrznych, wolę kameralne sytuacje i z reguły, choć stanowczo nie zawsze, bardzo mi dobrze w moim milczącym świecie literek.
OB: Czy warto zapłacić cenę samotności za tworzenie wspaniałej literatury?
JK: Czy za cenę wspaniałej, to nie wiem, bo uważam, że wspaniałej literatury jeszcze nie napisałam. Ale tak – myślę, że literatura, niekoniecznie wspaniała, tylko po prostu literatura, jest warta płacenia wielu słonych cen. Tylko że ja lubię myśleć, że droga sama w sobie jest celem – meta się nie liczy. To, czym moja literatura okaże się w oczach świata, jak świat do niej podejdzie – czy w ogóle mnie zapamięta, czy rozpłynę się w tłumie i zniknę, to wszystko nie ma dla mnie znaczenia decyzyjnego. Gdybym skupiała się na jakimś celu, gdybym próbowała osiągnąć wspaniałość, myślę, że wtedy nie mogłabym niczego napisać… Godzę się ze swoją samotnością, bo postawiłam swoje karty osobiste na literaturę, ale nie godzę się ze swoją samotnością po to, żeby pisać wspaniałą literaturę, tylko po to, żeby pisać… Ale ty chyba pytasz mnie o coś innego – o to, co pięknego płynie dla pisarza z pisania… Pytasz, jaka jest nagroda za bycie pisarzem. Bo to jest tak: zrzekasz się intensywnych kontaktów rodzinnych i towarzyskich na rzecz swojego pisania, czyli płacisz za swoje pisanie osobistą, poważną cenę, no więc co kupujesz sobie za tę cenę, co zyskujesz w zamian? O to pytasz, prawda…?
OB: Tak.
JK: Odpowiedź brzmi: nic sobie nie kupujesz, nic nie dostajesz w nagrodę. Twoją nagrodą jest to, że możesz być sobą, że możesz robić to, co kochasz, i twoją nagrodą jest to, że wiesz, że będziesz robił to, co kochasz, bez względu na wszystko i bez liczenia na żadne nagrody. Przeżywasz swoje życie najuczciwiej, najpełniej, jak potrafisz – to jest twoja nagroda.
OB: Piszesz własną literaturę i redagujesz teksty innych pisarzy. Czy możesz uchwycić jak wyglądają proporcje własnej pracy twórczej i pracy zarobkowej?
JK: Jeśli pytasz o proporcje czasowe, to na pierwszym miejscu stawiam redagowanie innych pisarzy, bo z tego zajęcia żyję, utrzymuję się. Nie mogę sobie pozwolić na rzucenie się w wir pracy pisarskiej, póki nie zabezpieczę chleba. W zależności od poziomu skomplikowania językowego manuskryptu – nad redakcjami autorów spędzam dziennie od czterech do dziesięciu lub dwunastu godzin. Czasem tekst jest na tyle wymagający, że po czterech godzinach łeb boli tak, że po prostu nie da się dłużej, jest to fizycznie niemożliwe. Wtedy biorę się za pisanie swoich rzeczy, żeby nie marnować dnia. A czasem piszę swoje rzeczy dopiero po dziesięciu godzinach redagowania cudzych tekstów, wtedy czasami udaje mi się napisać jakąś stronę powieści albo parę stron, a czasami wychodzi mi tylko jedno zdanie. Ale nawet jeśli to jest tylko jedno zdanie, kładę się do łóżka z przyjemnym poczuciem, że nie przegrałam tego dnia, nie przepuściłam przez palce, nie zmarnowałam.
OB: Wewnątrz literatury pięknej idziesz własną ścieżką, tworząc głównie powieści i opowiadania w konwencji onirycznej. Co jest w niej szczególnie interesującego, jakie możliwości daje ten rodzaj literacki?
JK: Hmm… Oniryzm wydaje się bardzo naturalny dla kogoś takiego jak ja – oniryzm to jakby ekstrakt introwertyzmu z domieszką malarstwa. Ale wbrew pozorom nie jestem szczególnie przywiązana do tej konwencji, staram się ten mój oniryzm rozciągać, rozszerzać i przesuwać z powieści na powieść, wyginać, przeobrażać w coś innego. Myślę, że do czegoś mnie ta gimnastyka doprowadzi, chociaż trudno powiedzieć, do czego dokładnie…
OB: Piszesz, redagujesz, prowadzisz kanał literacki Głowa Pisarza i Serce pisarza na Youtube, trzy grupy literackie i okołoliterackie na Facebooku. Wszystko to robisz z pasji dzielenia się wiedzą i doświadczeniem pisarskim i całkowicie społecznie. Co Cię do tego inspiruje?
JK: Jeśli pytasz o dobór tematów do podcastów, to inspiracje łowię na każdym kroku, bo chyba tak już jest, że w obrębie pasji mamy do dyspozycji właściwie niewyczerpywalną pulę przemyśleń, zmagań. Dodatkowo od czasu do czasu jacyś pisarze piszą do mnie, żeby podsunąć pomysł, który wydaje im się ciekawy. Czasami z tych podrzuconych inspiracji też korzystam. Grupy literackie prowadzę dwie – jedną z nich współprowadzę, trzecia jest filmowa… A jeśli pytasz o powody, dla których to robię, to z jednej strony chcę robić coś dla ludzi, dla innych pisarzy, dzielić się z nimi swoim podejściem do literatury i języka, bo wychodzę z założenia, że może moje wątpliwości pisarskie uchronią kogoś przed popełnieniem jakiegoś błędu, który ja swego czasu popełniłam, a którego można uniknąć. Więc jeśli mogę drugiego pisarza jak gdyby ostrzec, czy po prostu podzielić się z nim własnymi wątpliwościami – powiedzieć: hej, zobacz, tu leży taka a taka kłoda, próbuję ją przesunąć w ten a ten sposób – to myślę, że to sympatyczne, konstruktywne, sprzyjające jakiejś wspólnej burzy mózgów. A z drugiej strony te działania w mediach społecznościowych i w formie podcastu pomagają mnie samej – zmuszają mnie do porządkowania na bieżąco swoich różnych przemyśleń o literaturze i pisarstwie, no i mobilizują mnie do wyłażenia ze swojej introwertycznej skorupy i narzucają pewne zdyscyplinowanie słowne, uczą mnie komunikacji…
OB: Chodzą słuchy, że piszesz własny Antyporadnik pisania, skierowany dla tych, którzy pragną rozwijać swój warsztat pisarza. Kiedy możemy się go spodziewać na rynku wydawniczym?
JK: Och, to nawet nie są słuchy, tylko oficjalna informacja – o moim Antyporadniku dla pisarzy można przeczytać na moim blogu i posłuchać w jednym z odcinków podcastu. Myślałam, że ta książka ukaże się rok temu, ale zmieniłam plany. Przeprowadziłam się do nowego mieszkania, zmieniłam pracodawcę, różne prozaiczne sprawy wymusiły na mnie inne spojrzenie na tę książkę i postanowiłam chwilowo ją odłożyć. Chciałabym temat tego antyporadnika zamknąć stanowczo w przyszłym roku albo najdalej w 2021 – w tym czasie wolałabym wydać jeszcze jedną powieść, może dwie, i dopiero ten antyporadnik… W tej chwili nie mam całkowitej jasności, jak ułożyć kolejność tych projektów – właśnie kończę nową powieść, następną mam napisaną do połowy, do samego antyporadnika też postanowiłam dopisać kilka rzeczy… Na ile czas i siły witalne pozwolą, będę walczyła, żeby antyporadnik wyprowadzić na światło dzienne możliwie jak najszybciej, ale życie bywa przewrotne i niestety nie zawsze udaje się podążać za ścisłym planem, czasem trzeba czegoś zaniechać, żeby później móc do tego wrócić z odświeżonym zamysłem… W każdym razie mój Antyporadnik dla pisarzy, którego tytuł właściwy na razie trzymam w tajemnicy, jest książką w miażdżącej większości już napisaną, czyli wiem na pewno, że to jest rzecz, z której nie zrezygnuję, tylko muszę przemyśleć jeszcze kilka aspektów, łącznie ze sposobem jej wydania.
OB: Jaką dasz radę marzycielom, którym śni się własna pisarska ścieżka i początkującym autorom?
JK: Nie lubię dawać rad, staram się tego unikać, jak tylko mogę. Uważam, że na świecie jest za dużo doradców. Ale mogę podzielić się taką oto refleksją: jak się uparcie śni, to może najwyższa pora się wybudzić i zabrać za robotę. Chcę przez to powiedzieć tyle, że niczyje marzenia nie spełniają się same – trzeba wziąć realnie udział we własnym życiu i samemu wcielać w czyn to, na czym człowiekowi zależy. Jak pragniesz pisać literaturę, jeśli głęboko, w samym w środku głowy masz pewność, że literatura jest dla ciebie, nikt i nic cię nie powstrzyma i zawsze znajdziesz sposób, aby ją z siebie wykrzesać. A jeśli ciągle, po prostu notorycznie znajdujesz wymówki – brak czasu, obowiązki rodzinne, zmęczenie po pracy zarobkowej i milion innych nieprzychylnych okoliczności – to może znak, żebyś odpuścił. Znam młode mamy, które chronicznie nie dosypiają, bo zmęczone po całym dniu intensywnej opieki nad dziećmi – ślęczą po nocach, żeby pisać powieści. Albo wstają przed świtem, siadają do klawiatury czy zeszytu o czwartej nad ranem, zanim dzieci się obudzą. One nie znają wymówek – nie znają ich, bo po prostu nie potrafią, nie chcą żyć bez pisania. Ja też nie znam wymówek i chociaż nie mam dzieci, zapewniam, że miewam problemy. Nie urodziłam się zresztą redaktorem, musiałam ciężko pracować grubymi latami, żeby nim zostać, a pierwszą, czyli debiutancką powieść napisałam niemal w całości na ladzie w pracy w sklepie w hipermarkecie, w zeszycie i długopisem.
OB: Po intensywnej pracy każdy musi odpocząć, nawet taki tytan pracy jak Ty. Proszę, powiedz, że tak jest! 🙂 Czym dla Ciebie jest odpoczynek i jak odpoczywasz?
JK: Och, oczywiście, że tak jest – nie jestem robotem, tylko człowiekiem, więc jak najbardziej muszę też odpoczywać, bo czasami… po prostu wyczerpują mi się baterie – jak robotowi… Odpoczywam, gapiąc się na drzewo albo na zachmurzone niebo, spacerując z psem, oglądając filmy i gadając z mężem, najczęściej z tych odpoczynków wychodzą mi notatki, jakieś robocze inspiracjo-zapiski literackie lub publicystyczne, a kiedy już naprawdę, ale to naprawdę nie mam siły myśleć o literaturze i pisaniu, ani nawet spojrzeć na długopis, puszczam sobie na YouTube różne wykłady i debaty naukowe. Szczególnie lubię wystąpienia fizyków – mechanika kwantowa jest zatrważająco interesująca. Mózg się przy niej troszkę płaszczy, ale w przyjemnie odprężający sposób – jako zdeklarowana humanistka uważam, że nie ma nic piękniejszego niż wybitny umysł ścisły, który z całą powagą informuje, że więcej nie wiadomo niż wiadomo, i że zasadniczo nie wiadomo nawet tego, czy Wielki Wybuch istotnie się odbył, czy jednak go nie było, czy wszechświat ma początek, czy wręcz przeciwnie. Jeden pan profesor, specjalista od połączeń neuronalnych, opowiada o wróblu i samolocie, drugi pan profesor, specjalista od cząstek elementarnych, odpowiada mu, że nie da się dokładnie zrozumieć nawet tego, czym jest woda w tej szklance na tym biurku, no więc jakim cudem można twierdzić, że się rozumie połączenia neuronalne. Na to włącza się pani biolog, specjalistka w zakresie genetyki, stwierdzając, że gdzież połączenia neuronalne, skoro pojedyncza komórka ludzka jest praktycznie o wiele bardziej zagadkowa od wszelkich tajemnic wszechświata. Słucham tego wszystkiego w niemym zachwycie, relaksując się pełną gębą.
OB: Jakie książki leżą na wakacyjnej półce Justyny Karolak tego lata?
JK: Kończę lekturę pewnego młodego, debiutującego pisarza, ale nie zdradzę nazwiska i tytułu, bo chcę napisać recenzję tej książki – wkrótce ukaże się na moim blogu, niech jej treść i dane autora pozostaną na razie sekretem. Poza tym Idiota Dostojewskiego i Ulisses Joyce’a. Ostatnio coraz częściej z premedytacją wracam do klasyków, bo w codziennej pracy redaktora czytam tak dużo, hmm… zaskakujących rzeczy, że w ramach „świeckiego” czytania, czyli czytania po godzinach dla prywatnej przyjemności, wolę trafiać do światów literackich, które już znam, o których wiem, że na pewno mnie nie zawiodą… Chcę dodać, że oczywiście przydarza mi się to szczęście redagować również dobrych, zdolnych pisarzy, ale w czasie prywatnym coraz częściej wracam do lektur klasycznych – pozwalają mi uspokoić umysł i przypomnieć sobie o różnych ideałach, które mnie samą doprowadziły do pisania literatury… No więc czytam sobie klasyków i odżywiam się ich biegłością literacką – tego lata też tak będzie.
OB: Justyna, dziękuję pięknie za rozmowę.
JK: Ja również bardzo, bardzooo dziękuję – to były ciekawe pytania, mam nadzieję, że nie zawiodę Twoich Czytelników i że zechcą posiedzieć tu z nami, w tej naszej okołoliterackiej rozmowie.
2 Odpowiedzi
Janusz N
25 stycznia, 2020Pewna niezwyczajna kobieta, którą najzwyczajniej podziwiam i wielbię niczym Muzę – zwierzyła mi się onegdaj, że ona z kolei wielbi Bacha. Pomyślałem, cóż? – Pewno dlatego, że ów zacny barokowy maestro, odkąd został posypany gwiezdnym pyłem, z natchnieniem wszczął w partyturach utrwalać tajemnice budowy wszechświata. Moja Muza czyni podobnie…
Tymczasem dziś, wczytując się Olgo w Twój wywiad z Justyną, zastanowiłem się, czy nie ten sam pył oprószył jej zieleniący się narracyjny bluszcz? Czy nie ten sam pył sprawi, że pod jego magicznym lśnieniem, pnąc listowie ku sklepieniu swej literackiej świątyni, coraz donośniej nie zacznie wybrzmiewać Justynową toccatą w naszych czytelniczych głowach? Czy nie ów pył zaczaruje, że jego cudna nosicielka, oplatając bluszczem nasze nieskładne myśli, rozjaśni tajemnice kosmosu… kosmosu i czytelnika, i głowy pisarki? I głowy każdego innego pisarza?
Ciekawi mnie tylko, co zrobimy, gdy głowa pisarki wzniesie się ponad chmury, do gwiazd, w jej własny kosmos? Ulecimy za nią?… Ja na ewno tak!! Ale to już chyba temat na kolejne spotkanie-wywiad z Justyną, którą podziwiam za to, jakim jest niezwyczajnym człowiekiem, pisarką, kobietą… Podziwiam i Ciebie Olgo, za to, jak pięknie o niej piszesz…
Dziewczyny, jesteście wspaniałe!
Olga Bartnik
25 stycznia, 2020Januszu, dziękuję za słowa, do których nic już dodać nie sposób. Moje życie dzieje się wewnątrz spotkań z ludźmi – najbardziej fascynującymi istotami w kosmosie – i w tym ukochaniu człowieczeństwa jako takiego chyba udało się nam z Justyną jakimś cudem spotkać. I dla mnie to prawdziwe Spotkanie. Pozdrawiam Cię, Olga