Zanosi się na deszcz | Opowiadanie

Zanosi się na deszcz

 

Pan Bowie podniósł do ust filiżankę z herbatą. Pociągnął łyk i syknął z bólu. Chwiejnie odstawił naczynie na porcelanowy talerzyk, aż zadźwięczało. Dałby głowę, że herbata zdążyła już ostygnąć, ale nie, nadal był to ukrop. Tak jakby wchłonęła w siebie cały wrzątek ostatnich tygodni, miesięcy – temperaturę relacji ludzi zamkniętych w domach.

Drugą ręką przyłożył do ust bawełnianą chusteczkę. Bezcenny kawałek materiału z mereżką i wyhaftowanymi literami: DRJ. Inicjały prawdziwego nazwiska jego idola – Davida Bowiego, z którym poza narodowością, pokoleniem i miłością do wolności bez granic łączył go jeden szalony wieczór w Lincoln Pub w centrum Londynu w styczniu 1962 roku.

I nazwisko. Właśnie, jak to było z tym nazwiskiem? Czy to pan Bowie przedstawił się Davidowi po kolejnej kolejce wódki zapijanej guinnessem, czy to nieznany wówczas publiczności charyzmatyczny blondyn antycypował swój muzyczny debiut? Chusteczka, którą pan Bowie kupił wiele lat później na aukcji pamiątek muzyka, była – poza wspomnieniem dalece bardziej żywym niż wczorajszy dzień – jedynym dowodem na ich spotkanie sprzed lat.

Zanosi się na deszcz – pomyślał pan Bowie, zerkając przelotnie na sine niebo za oknem. Na ulicy było pusto i głucho. Nie przyzwyczaił się jeszcze ani do ciszy, ani do wyludnionych chodników o poranku. Żadnych rodziców z dzieciakami prowadzonymi do przedszkola czy szkoły, żadnych rozkrzyczanych nastolatków na rowerach, żadnych mężczyzn i kobiet wpadających w pośpiechu do pobliskiej Loaf Bakery w drodze do pracy. W pierwszym okresie pandemii brytyjskie miasta i miasteczka zwyczajnie tętniły życiem, w odróżnieniu do miast kontynentalnej Europy. Teraz trzeszczące o zagrożeniu media sprawiły, że puls Wielkiej Brytanii ucichł.

Jedyna zaleta w tym, że ptaki stadnie powróciły na podwórza londyńskich kamienic.

*

Dzwonek zasygnalizował, że posłaniec od Johna, aptekarza z tej samej ulicy, zostawił mu za progiem torbę z lekami. Zwolnił hamulec fotela inwalidzkiego i pojechał do drzwi. Uchylił je. Szara papierowa torba z górą zwiniętą w rulon czekała na schodkach. Ostrożnie zablokował wózek przy progu, pochylił się i prawą ręką trzymając poręcz fotela, lewą chwycił przesyłkę. Jest! Odruchowo otarł krople potu z czoła. Przejrzał zawartość pakunku i z zadowoleniem stwierdził, że zawiera wszystko, co zamówił: bandaże, jałowe opatrunki, maść przeciwodleżynową i zastrzyki znieczulające z morfiną.

John zna się na rzeczy, dorzucił jeszcze jakieś prebiotyki na odporność i maść na hemoroidy. Widział tyle ciał ludzkich wyłączających kolejne funkcje życiowe, że przewidywał postęp choroby o kilka kroków. Sam, pomimo wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, codziennie przemierzał trasę od Lingwood Road do South East Park, gdzie kupował śniadanie, i dalej na Laurie Street, do apteki, która starzała się wraz ze swoimi klientami.

Niewielu ludzi wiedziało, że John Karn, który urodził się i wychował w stolicy Wielkiej Brytanii, naprawdę nazywa się Jan Karnowski i jest synem polskich emigrantów okresu międzywojennego – Zofii Karnowskiej z Daszewskich, co często podkreślał, bo był to podobno znany ród szlachecki, i Emanuela Karnowskiego, fizyka i matematyka, który okresowo wykładał w jednym z londyńskich liceów.

Pan Bowie poznał Johna na rehabilitacji po pierwszym zawale serca siedemnaście lat temu. Był jednym z niewielu ludzi, których format i towarzystwo cenił. Czy można to nazwać przyjaźnią? Żaden z nich nie złożył nigdy takiej deklaracji. Jednak po odejściu Claire i śmierci Geofreya trzy lata temu, była to jego najdłużej trwająca relacja.

*

Styczeń 1962, piątek

Wszedł do zadymionego pubu, przecisnął się do baru i o dziwo, znalazł wolny hoker. Usadowił się, wychylił i czekał, aż barman skończy napełniać kufel bursztynowym bitterem z kega. Złożył zamówienie i rozejrzał się po sali, do której ciągle wchodzili ludzie. Powietrze gęstniało od rozmów, śmiechu i muzyki. Weekend. Nagle jak spod ziemi wyrósł obok niego tyczkowaty blondyn o anielskim spojrzeniu. I tylko sterczące jak szczotka włosy i ostre zęby wyzierające zza wąskich ust nadawały mu ludzkiego wyrazu.

– To moje miejsce – rzucił i szybkim gestem wysunął brodę.

– Było wolne. – Red wrócił do patrzenia w lustro za barem.

– Stary – zaczął tamten, a głos mu zaskrzeczał – mówiłem ci, że ja tu siedziałem! Spadaj!

– Sam spadaj – burknął Red i dodał: – To mój bar, przychodzę tu co tydzień, a ciebie widzę po raz pierwszy.

– To ciekawe, bo śpiewam tu od trzech tygodni i cię nie pamiętam. – Nieznajomy położył rękę na ramieniu Reda. Najwyraźniej nie chciał odpuścić miejscówki z panoramicznym widokiem na lokal.

– Piwo, Dave? – Barman stanął przed nimi po drugiej stronie kontuaru. – Zaraz wracasz na deski.

Red przyjrzał się mężczyźnie, który dołem wyciągniętej koszulki wycierał spoconą twarz. Nie widział go nigdy wcześniej, w każdym razie – nie zwrócił na niego uwagi. Przybysz nastroszył palcami wilgotne włosy tak, że sterczały teraz kępkami w różnych kierunkach. Sięgnął po pełny kufel, upił piany, która ściekała po pokrytej rosą ściance naczynia, i pociągnął solidny łyk.

– Nie słyszałeś mnie? Dopiero skończyłem śpiewać! – rzucił jakby obok Reda. Gapił się w lustro przed sobą i czekał na odpowiedź.

– A, to ty?! – roześmiał się Red. – Skrzypiałeś jak stara szafa.

– Wiem, to mój znak rozpoznawczy. Najważniejsze to robić swoje wystarczająco długo, by inni ci uwierzyli, że to potrafisz!

Zaśmiali się z tych słów jak z dobrego żartu.

Red wiedział, co to znaczy przebijać głową mur. Pracował w fabryce konserw jako młodszy mechanik maszyn. Miał plan – zarobić na pierwszą w życiu kamerę, kręcić reportaże, zmienić świat, rozwalić zakuty system od środka, choćby zaczynając od filmów promocyjnych dla pobliskiej rzeźni. Nawet się nie zorientował, kiedy zaczął opowiadać zarozumialcowi o przekątnych ujęciach, o zbliżeniach świńskich i krowich głów, które ryczały nieludzkim głosem.

– David – rzucił tamten, zafascynowany obrazami, które zakwitły w jego głowie feerią dźwięków. I wyciągnął do uścisku żylastą rękę.

*

Dźwięk przychodzącego powiadomienia przywołał pana Bowiego do rzeczywistości. Sprawdził filiżankę wierzchem dłoni. Herbata była jeszcze ciepła, już nie gorąca. Tak jak komentarze dotyczące źródeł wirusa SARS-CoV-2, stygnące z tygodnia na tydzień.

Ameryka płonie, Chiny wznawiają eksport produkowanych dóbr, struktury zjednoczonej Europy obnażyły swoją bladość. Niemal wszystkie rządy podjęły decyzje o zamknięciu granic i restrykcyjnym ograniczeniu praw obywatelskich przez zatrzymanie ludzi w domach. Zewsząd dało się słyszeć, że wystarczy, by Wielki Brat odciął Internet, a idea Ziemi jako globalnej wioski upadnie i stłucze się jak gliniana waza z epoki Ming.

Pan Bowie składał w całość nagłówki wirtualnej prasy. Znał mechanizmy wpływania na ludzkie umysły, kreowania potrzeb, gustów tłumów, sprzedawania propagandy w taki sposób, by wydawała się rzetelną informacją, opartą na prawdzie. Wiedział, że ludzie są leniwi i dlatego zgadzają się na siedzenie w domach i niepewną przyszłość. Trzy generacje zostały wychowane w poczuciu, że w godzinie próby państwo opiekuńcze włoży im kość do garnka; po to w końcu utrzymuje się rozbudowywany aparat urzędniczy, żeby pomagać obywatelom.

– Internetu wam, głupki, nie wyłączą – mruknął pod nosem – tak długo, jak im się to opłaca.

Dostęp do mediów dawał ludziom złudzenie wolności, ogniskował i upuszczał ciśnienie kontrolowaną strużką.

– Co nasze zachowanie w czasie zagrożenia epidemiologicznego w początkach XXI wieku mówi o ludzkości jako gatunku? – wymruczał pod nosem, wpatrując się w ekran dwudziestosiedmiocalowego monitora. – Tłum idzie za silniejszym. Nic nowego.

Miał wystarczająco długie i intensywne życie, by wiedzieć, że nic go już nie czeka. I paradoksalnie to, że od dawna tkwił w tej rzeczywistości sam, wiodąc dni przed szerokim ekranem komputera; to, że jego ciało wyłączało funkcje kolejnych elementów – jak stróż wygasza światła w pomieszczeniach fabryki tuż przed zamknięciem – dawało mu poczucie panowania nad swoim życiem. Ktoś inny w jego stanie czekałby na koniec, panicznie szukając kontaktu ze światem. Panu Bowiemu koniec, niezależnie od tego, kiedy przyjdzie, jaki będzie i czy ma jakiś ciąg dalszy, wydawał się ciągle odległy. Tak długo, jak mózg budził się w pełni świadomości, reszta mogła tkwić w bezruchu. Ostatecznie nie determinowała przecież jego zdolności do bycia człowiekiem. Żył wyobraźnią i obrazem świata zamkniętego w miliardach klatek. To mu wystarczało, bo pozwalało na zachowanie zdrowego dystansu wobec świata, którego już nie mógł zmienić.

I tak dostrzegamy tylko fragment rzeczywistości, zadumał się. Klatka fotografii koncentruje uwagę na widzianym obrazie, ale nie w całości, lecz precyzyjnie wykrawając z niego jakiś element. Czasem łączy się te slajdy ze sobą i powstają informacje, film albo kalejdoskop. Wszystko zależy od perspektywy tego, kto skleja kolorowe szkiełka i układa je w taki, a nie inny wzór. Widz nie zastanawia się: co ten paciorek tu robi? On chłonie wrażenia, łączy je z własnymi wspomnieniami, emocjami, osadza w pamięci i uznaje za część swojego wewnętrznego świata. Tak – pomyślał – ludzie zwykle pozostają na poziomie wrażeń.

*

Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie. Pan Bowie wiedział, że nie dla wszystkich wschodziło i zachodziło tak samo. Tyle mieliśmy do zaoferowania światu – my, spadkobiercy imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce! Wielka Brytania – wyspa, która była za ciasna na to, by pomieścić mieszankę interesów i ambicji. Skrawek ziemi, który podbiwszy lwią część globu, stał się największą potęgą w dziejach świata. Co postało z tej wielkości po tym, jak brytyjskie elity przyjęły do wiadomości upadek imperium, a przez utrzymanie monarchii pozostawiły obywatelom posmak dawnej wielkości – five o’clock z filiżanką herbaty w dłoni i dumę, że się spłaciło swoją drogę, nie pożyczyło w swoim życiu ni złamanego szylinga. Na samą myśl unosił brodę.

Pan Bowie miał jednak przekonanie, że życie ludzi pokroju Davida i jego samego było kamieniem rzuconym w mur tradycyjnych wartości i przekonań, które należało rozbić po to, by zrobić miejsce nowym, otwartym poglądom.

Zaschło mu w ustach. Odblokował hamulec i przemieścił się z salonu do kuchni. Dolał do filiżanki zaparzonej rano herbaty z termosu. Z przyjemnością pociągnął łyk. W lodówce znalazł wczorajszy black pudding, podgrzał go w kuchence mikrofalowej i zjadł bez smaku. Dopił herbatę i wrócił do salonu.

*

Dni pana Bowiego snuły się jeden za drugim, stapiały się ze sobą, bledły, niczym się od siebie nie różniąc. Jego nieliczne kontakty ze światem zewnętrznym już od lat ograniczały się do wizyt u lekarza dwa razy w roku, comiesięcznych odwiedzin aptekarza, pielęgniarki i raz w tygodniu – dostawcy żywności.

Kiedy przestał się poruszać na własnych nogach i na większą część dnia zrósł się z żelazną konstrukcją fotela, stolarz zastąpił listwami stare drewniane progi w mieszkaniu. Zbudował przy łóżku solidną poręcz, na której pan Bowie opierał swój ciężar przy przesiadaniu się z fotela na łóżko i z powrotem. Podobała mu się czysta skrupulatność młodego mężczyzny, gdy oglądał i mierzył przestrzenie, obliczając ilość potrzebnych materiałów. Wrócił po dwóch tygodniach z gotową balustradą. Wybrał dębinę, co tłumaczył właściwościami drewna:

– Wie pan, najtwardsze jest, stabilne, utrzyma ciężar ciała. – Jego angielszczyzna była zrozumiała, choć z wyraźnie twardym akcentem.

Pan Bowie dotknął poręczy, której powierzchnia była idealnie wyprofilowana i oszlifowana.

– Lakier to satyna półmat, lepiej się trzyma – dodał stolarz, gładząc poręcz. – Nie polerowałem za mocno, nie musi się pan bać, że ręka się panu ześlizgnie.

– Świetna robota – przyznał pan Bowie i spytał: – Skąd jesteś?

– Z Polski. – Młody podniósł głowę i spojrzał gospodarzowi w oczy. – Mieszkam tu trzy lata. Robię z wujem w warsztacie tu niedaleko, za rogiem. – Wskazał głową w kierunku Dudley Road. – Chce pan od razu wypróbować? – Zaskoczył Bowiego tym pytaniem na tyle, że ten się zgodził. Zablokował hamulec i przymierzył się do podciągnięcia.

– Chcę sam – mruknął. Poszło gładko, poręcz nawet nie drgnęła.

Pan Bowie westchnął z ulgą i spojrzał na stolarza. Mężczyzna twarz miał skupioną, a oczy mu błyszczały.

– Chodź do kuchni – rzucił pan Bowie. – Naprawisz stary blat, który kiedyś zalałem. Spuchł i odstaje od zlewu i kuchenki. Zapłacę przelewem na konto, tak się umówiłem z szefem.

– Wiem. – Polak skinął głową. – Dobrze, zobaczę – dodał szybko, puszczając przodem zadowolonego klienta.

Jacek. Tak miał na imię. Wykonywał dla pana Bowiego drobne prace stolarskie jeszcze kilkakrotnie. Pracował na Wyspach przez pięć lat, po czym zniknął. Podobno wrócił do rodziny. Budował dom, może udało mu się go skończyć? Może żona postawiła ultimatum, że jak nie wróci, to się rozwiodą?

– Kobiety potrafią podejmować decyzje – skonstatował pan Bowie.

*

Poprawił zdrętwiałe kończyny. Syknął, podciągnąwszy nogę na fotelu inwalidzkim. Czuł, jak lepki bandaż przykleja mu się do spodni na łydce. Nagle zadźwięczał dzwonek do drzwi.

– Co, już szesnasta? – zdziwił i obrócił się do wejścia.

Zamek zgrzytnął, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Jane, pielęgniarka. Zatrzymała się na progu, w masce higienicznej, przestąpiła z nogi na nogę, pierwszy raz jakby niepewna, czy wejść do środka. Postawiła w końcu na podłodze torbę z opatrunkami i popatrzyła na pana Bowiego. A jemu odjęło mowę.

Jane, nie zdejmując maski, poleciła pana Bowiemu, by podciągnął nogawkę spodni i pokazał opatrunek. Nigdy wcześniej o to nie prosiła. Zwykle wchodziła do domu, witała się, stawiała torbę na stole kuchennym. Wyciągała na blat nowe bandaże, jałowe gazy i preparaty do odkażania odleżyn. Cały czas opowiadając, co u niej, otwierała środkową szufladę i zaglądała do wnętrza w poszukiwaniu nożyczek. Brała je do spracowanej ręki, która jemu zawsze wydawała się zbyt duża jak na dłoń drobnej kobiety. Otwierała nowy bandaż. Wesoło zagadując, podwijała nogawki spodni pana Bowiego, a jeśli rana pachniała cierpką wonią zaschniętej krwi, osocza i skóry – opuszczała z powrotem materiał, podnosiła pana Bowiego i każąc mu się na sobie oprzeć, odpinała kolejno pasek, guzik, suwak i zdejmowała mu spodnie. Rana, która często odnawiała się na łydce, była w ten sposób lepiej dostępna i gotowa do ponownego opatrzenia.

Dziś kobieta stała w progu i patrzyła na niego.

Westchnął i machnął ręką.

– Wczoraj zmieniałem bandaż, Jane. Mam twój numer w razie czego. Leć już do swoich.

Wiedział, że Jane ma trójkę dzieci, mąż pracuje do wieczora w cementowni. Wiązali koniec z końcem, płacili kredyt, zbierali na wakacje w kraju, z którego on pochodzi. Skąd to? Z Polski chyba, tak… Mówiła czasem, że ni w ząb nie rozumie języka, którym on porozumiewa się z dziećmi. Uparł się, że muszą znać język ojca i dziadków, których odwiedzają co roku. W tym nie pojadą. On nic nie mówi, ale Jane widzi, że przecież chodzi po domu jak lew w klatce. Pożegnała się i poszła.

*

Pan Bowie pociągnął łyk letniej herbaty i zapatrzył się w okno. Wróble tańczyły ze sobą. To podfruwały, to trelowały i ginęły w soczyście zielonych liściach drzew, to walczyły o kilka okruchów chleba, które ktoś rozrzucił pod starą, dawno niemalowaną ławką.

Polska, Polska – tłukło mu się w głowie… Zdziwiło go, że nie mógł uwolnić się od myśli o obcym kawałku ziemi gdzieś we wschodniej Europie. Gdyby nie to, że jego mieszkańcy dosłownie rozlali się po kontynencie, również w jego ojczyźnie, pewnie nigdy nie zaprzątałby sobie nim głowy. A jednak – gromki potok słów był zewsząd słyszalny na londyńskich ulicach. Research potwierdził jego przypuszczenia – Polacy byli po Anglikach drugą pod względem liczebności narodowością w stolicy królestwa. Poles, jak ich nazywają – oni sami nie cierpią tej nazwy – mieszkają wszędzie, zasiedlają niemal każdą dzielnicę. Dom w dom obok rodzimych mieszkańców UK i tych, którzy przybyli do miasta na dwóch falach: kulturowej – głównie z Europy Zachodniej, i ekonomicznej – z Europy Środkowo-Wschodniej oraz Azji. Zapach pieprznej polskiej kiełbasy i bigosu mieszał z brytyjskimi fish and chips, indyjskim tikka masala chicken i rosyjskimi blinami. Umieją jeść, pić i bawić się nie gorzej niż inne narodowości. Pracują jak woły. Rzadko przyjeżdżają ze znajomością angielskiego, ale zwykle po pierwszym roku, gdy wracają do Polski na wakacje, drażnią swoich rodaków nieco innym akcentem, którego się tu nabawili. Asymilują się, zachowując własny rys. Pochłania ich zwyczajne życie, bogacenie się, wychowywanie dzieci, których statystyczna polska rodzina zamieszkała w UK ma więcej niż w Polsce. Są tu jeszcze zbyt krótko, by mieć swoich przedstawicieli w samorządach, zresztą to raczej nie jest przedmiotem ich zainteresowania. Wolą kupować domy. Mówi się o dwóch milionach „głodnych” Polaków, którzy porzucili swój kraj w poszukiwaniu lepszego jutra dla siebie i swoich dzieci.

Jaki ślad, poza podatkami, kuchnią i językiem, odciskają na kulturze Wielkiej Brytanii? Pan Bowie musiał przyznać, że był wśród nich jeden fakt, który podnosił mu ciśnienie – Kościół Katolicki ożył. Dopiero co zręcznie rozprawiono się z fortecą Kościoła w Irlandii, która przez wieki wydawała się nie do ruszenia, a tu na ich własnej ziemi jak grzyby po deszczu ożywały kolejne wspólnoty parafialne. Pozostaje mieć nadzieję, że dobrobyt spacyfikuje zapędy dusz do szukania obietnic życia wiecznego, kiedy to doczesne wyda się rajem na Ziemi.

– Polska…

Potarł skroń. Nie była dla niego plamą na mapie ani zlepkiem niusów. Polska miała konkretną, oglądaną z pewnego dystansu twarz: Johna, Jacka i innych imigrantów, którzy – jak angielscy odkrywcy w starych czasach – uwierzyli, że dzierżą własne życie w swoich rękach.

Zamrugał, zdziwiony w jakie obszary zabrnęły jego rozważania. Za oknem wróble zniknęły. Słońce rozlało się pomarańczową plamą po taflach okien i fasadach budynków Conelly Street. Powietrze zgęstniało.

– Przydałby się deszcz.

Dżdżysta mżawka, która wsiąka w ubranie i skórę człowieka, zanim ten się zorientuje, że jest mokry. A potem lunie typowym brytyjskim it is raining cats and dogs.

 

Rubbestadneset, 30 czerwca 2020

 

*

 

 

Opowiadanie zakwalifikowane do konkursu 16. Opowiadania Short Story Festival 2020.

*

Ukazało się drukiem wraz z dziewięcioma moimi wierszami w:

Almanach literatury emigracyjnej BEZKRESU p.t. Tu i Tam , Wydawnictwo Dobrota, marzec 2020.

 

 

 

 

 

*

Autorką przepięknej fotografii przewodniej do opowiadania jest Katarzyna Michalewska, której prace zajmują czołowe miejsca w konkursach fotograficznych w Polsce i na świecie.

Kasiu, to dla mnie zaszczyt. Pięknie dziękuję Ci za możliwość udostępnienia fotografii, w której znalazłam to niezwykłe światło, jakiego szukałam. 

Olga

*

Wszystkie prawa zastrzeżone

2 Odpowiedzi
  • Anna Stranc
    27 marca, 2021

    Piękne opowiadanie. Czuje się prawdziwy żal, że młodość bohatera minęła,
    że teraz jest zdany na łaskę i niełaskę innych. Chciałoby się krzyknąć na pielęgniarkę,
    że tak szybko ucieka, że tak się boi. Strach odbiera ludziom rozum. Wydaje się
    taki wszechobecny, a przecież część z nich wierzy w Boga, więc co, nagle się
    boją, że Bóg odbierze im życie w niewłaściwym momencie? Wybacz, zbyt gorzką
    refleksję. Tak mi się wyrwało.
    Podoba mi się sposób, w jaki układasz słowa.

  • Olga Bartnik
    28 marca, 2021

    Aniu, jak ja Tobie dziękuję za te słowa! Tak, strach odbiera ludziom rozum. uściskuję mocno, pomimo przestrzeni, która nas dzieli. O.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.